Na chwilę odejdę od głównej tematyki tego bloga, bo chciałabym Wam pokazać kilka miejsc z naszej podróży na drugi koniec świata.
35 dni to wystarczająco długo by zebrać ogrom wspomnień i mieć do
opowiedzenia mnóstwo historii. Nie będę jednak szczegółowo relacjonować
naszej podróży, chcę Wam pokazać kilka z odwiedzonych przez nas w tym czasie miejsc, tych, które zachwyciły nas najbardziej i do których każdego dnia powracamy myślami! Zwiedziliśmy trzy kraje - Malezję, Tajlandię i Indonezję. Ale to za Tiomanem tęsknimy szczególnie mocno...
Tioman to wyspa leżąca po wschodniej stronie kontynentalnej Malezji, na Morzu południowochińskim. Wiedzieliśmy, że podczas tego miesiąca chcemy dwa razy (na kilka dni) wylądować na egzotycznej plaży, gdzie oddamy się bez reszty lenistwu, pięknym krajobrazom, snorkelingowi czy czytaniu książek (i piciu koktajli!). Długo szukaliśmy miejsc idealnych. Nie ma co ukrywać - Azja to ta część świata gdzie nikt specjalnie nie przejmuje się przyrodą. Popularne resorty są pełne ludzi, śmieci, hoteli i wszystkiego tego co idzie w parze z rozwojem turystyki. Ja za to jestem bardzo cierpliwa - szukam, czytam, oglądam zdjęcia na blogach, szukam opinii innych podróżników o plaży, wodzie, hotelach. Nie mieliśmy oczywiście pewności, ale wszystko wskazywało na to, że może nie rozczarujemy się aż tak bardzo. I wiecie co? Nie spodziewaliśmy się takiego raju!
(Tylko duże zdjęcia oddają efekt, kliknij żeby powiększyć!)
Tioman jest niewielką wyspą, z jedną drogą przez środek, na której dają radę wyłącznie jeepy. Ma malutkie miasteczko z przystanią i kilka mniejszych wiosek. My odpoczywaliśmy w Juarze, po wschodniej stronie wyspy, gdzie nie było w zasadzie nic więcej oprócz jednej płytowej i wąskiej drogi, garstki domostw Malajów, kilku resortów składających się z domków na plaży, dwóch sklepów i paru klimatycznych barów.
Plaża w Juarze jest przepiękna! Piaszczysta, złota, pusta i czysta... Sami zresztą widzicie. Nikogo na plaży! Tuż za domkami rozpościerał się las tropikalny z ukrytym w głębi orzeźwiającym wodospadem.
Gdy dotarliśmy na miejsce byliśmy absolutnie zszokowani! A zrobiło się jeszcze lepiej gdy okazało się, że nasz domek to... wieża na samej plaży!
I widok z domku:
Pokój i łazienka były skromne, jak wszystko na tej wyspie. I właśnie w tym cały urok tej wyspy! Nie ma pięciu gwiazdek, jest klimat.
Okna wieży wychodziły na morze, prosto na wschód, więc pierwszego poranka wstaliśmy skoro świt by obejrzeć wschód słońca z tarasu nad pokojem.
Ach ta woda! Mówiłam Wam już, że oboje wręcz kochamy wodę i pływanie. Stało się to jeszcze przyjemniejsze po moim pół rocznym treningu pływania - mogłam więc bez pamięci i zmęczenia spędzić w wodzie godziny, oglądając podwodne życie (i doświadczyć mikrooparzeń meduz. Bez obaw, były nieszkodliwe:)).
Czas na Tiomanie płynie bardzo powoli i leniwie... nikt się nie spieszy, nikt się niczym nie przejmuje. Poddaliśmy się temu z przyjemnością, zapominając o całym świecie. Dzień zaczynaliśmy wcześnie, czasem leżąc po prostu na leżakach, a w inny dzień pływając kajakiem, czy na deskach. Między 14:00 a 17:00 bary nie podawały posiłków, ale z łatwością przystosowaliśmy się do tego nowego trybu żywieniowego. Wieczorami odwiedzaliśmy bary by sączyć cudowne kokosowe koktajle. Zwłaszcza nasz ulubiony bar Beach Shack, sklecony ze starych łodzi, przeróżnych desek, wypełniony losowymi krzesłami i stołami, w którym panowała surfersko-hipisowska leniwa atmosfera. Można było siąść na ławce na przeciwko morza, o niczym nie myśleć i patrzeć jak kończy się dzień.
Tam na desce napisane jest "dziękuję"! :)
Część niektórych wieczorów spędzaliśmy w barze przy domku, gdzie poznaliśmy Malaja i jego Holenderską dziewczynę pracujących tam na stałe. Jako że dokładnie kilka kroków od Coconut Grove znajduje się Turtle Project, czyli ośrodek ratujący żółwie morskie, w którym pracują wolontariusze z całego świata, mieliśmy okazję poznać ludzi z bardzo odległych zakątków ziemi.
Będąc przy tym temacie... pierwszego dnia, dosłownie chwilę po rozpakowaniu poszliśmy zwiedzić okolicę i trafiliśmy właśnie pod "bramę" żółwiej krainy. Zagadała do nas Brazylijka, która powiedziała, że właśnie będą sprawdzać jaja zakopane przez nich głęboko w piasku.
W nocy patrolują oni plażę szukając gniazd, które następnie przenoszą w bezpieczne miejsce, zapewniając bezpieczne warunki do rozwoju.
Po długim, bo delikatnym, kopaniu wolontariusza w piachu, i kilku interesujących rozmowach z pozostałymi pracownikami, naszym oczom ukazał się... maluteńki żółwik! Mogliśmy wraz z innymi turystami oglądać go zza siatki, a następnie towarzyszyć pracownikom podczas wypuszczania go do wody. Zorganizowanie takiej akcji bardzo mnie cieszyło - było widać, że projekt nie jest pod turystów, choć pozwala się im obserwować z odpowiedniej odległości. Nic pod publikę, wszystko dla żółwi. Nie było żadnego dotykania, biegania, podnoszenia. Podejście do zwierząt w Azji bardzo mnie smuci, więc ich podejście przywraca wiarę w ludzi i ich troskę o przyrodę!
A oto dowód - wolontariuszka i malutki żółwik pędzący w daleki świat:
Ostatniego dnia weszliśmy w dżunglę by odnaleźć wodospad! Trekking w tych warunkach mieliśmy już za sobą (o czym w innym poście), ale ten las był wyjątkowo gęsty i dziewiczy. Oczywiście była ścieżka, ale wąska na półtora stopy. Otaczały nas rośliny, palmy, liany. Pierwszego dnia, po opalaniu w półcieniu, spiekliśmy się okrutnie. Skóra nadal była bardzo czerwona i każda gałązka przypominała mi o tym poparzeniu wyjątkowo intensywnie :).
Po drodze napotkaliśmy kilka atrakcji - zapomniany, wyrzucony zapewne przez monsunowy sztorm, stateczek oraz ledwo trzymająca się tratwa na rzecze:
Włosy i ubrania nigdy tam nie wysychają:
Doszliśmy do wniosku z Mateuszem, że wodospady nie bez powodu są położone wysoko, w trudno dostępnych miejscach. Połowa ich uroku to przecież to uczucie, gdy zmęczony i zgrzany do granic możliwości, wychodzisz z parnej dżungli i widzisz coś takiego...
Woda była nieziemsko orzeźwiająca, rybki oczywiście podszczypywały w stopy, wszędzie kwiaty i motyle. Czułam się jak postać z bajki:)
Z ogromnym żalem wsiedliśmy na prom, który miał nas zabrać na kontynent. Na Tiomanie nie było nic co mogłoby nam się nie podobać. Byliśmy tam pełne cztery dni, jak na moje o jakieś 1000 dni za mało. Tęsknimy strasznie, ciągle myślimy jakby się tam wyrwać na tydzień, dwa, miesiąc albo rok! Może zajmiemy się żółwiami :)
Niedługo pokażę Wam coś absolutnie odmiennego, ale równie pięknego. Miejsce, które jest kolejne na liście, zaraz za Tiomanem. Albo nawet stoi z nim razem na podium.
Pozdrawiam,
Marzena