Pokazywanie postów oznaczonych etykietą drewno. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą drewno. Pokaż wszystkie posty

piątek, 4 sierpnia 2017

Mieszkaniowe sprawy: sypialnia w białym drewnie

Pamiętacie moje pytanie z poprzedniego mieszkaniowego posta? Dałam Wam mini zagadkę co jeszcze, z tych "bazowych" rzeczy planujemy zrobić przed meblowaniem poddasza. No to dziś Wam to coś pokażę :).

Sypialnię chcemy spokojną, delikatną i stonowaną. W dalszym ciągu pozostajemy w jasnym klimacie, gdzie ściany stanowią tło dla dodatków, nie na odwrót. Jak już wiecie zrezygnowaliśmy z ulubionej bieli na ścianach na rzecz jasnej kawy z mlekiem. Mamy trzy metrową szafę w białym kolorze, dojdą jeszcze białe zabudowy skosów, gdzie znajdą się szafki, oraz kolejna, również biała, szafa do wnęki. Gdybyśmy zostawili ściany białe to byłoby zbyt płasko i mdło. Wybraliśmy więc inny neutralny kolor i bardzo nam się ten delikatny kontrast podoba.

Białe pozostawiliśmy tylko skosy. Ale nie był to przypadek :) Nie było sensu malować czegoś co i tak postanowiliśmy zmienić! A ta zmiana kosztowała nas ogrom pracy, nerwów, czasu, siły, myślenia, kombinowania i nauki. O ludzie, co myśmy zmajstrowali... No to pokazuję:
 
Gdybym miała to powtórzyć to... nie, nie powtórzyłabym, ale to nie znaczy, że żałuję. Absolutnie nie - jestem z nas bardzo (nieskromnie) dumna, bo praca ta była dla nas naprawdę ciężka, było tyle do zrobienia, że prace trwały ponad miesiąc, w tygodniu poświęcaliśmy temu 2-3 godziny, bo przecież mieliśmy też inne obowiązki. Kilkanaście dni odeszło na wakacje, więc dopiero wczoraj udało nam się zrobić ostatnie szlify i z satysfakcją paść na kanapę i zregenerować obolałe mięśnie i udręczone umysły :) 

No więc dlaczego to było takie ciężkie? Jak wyglądała nasza praca? Zacznę od tego, że ten skos jest wielki. Ma prawie 5.5 metra długości i prawie 4 metry wysokości. To daje nam ponad 20 metrów kwadratowych ściany do obłożenia. Uff. Ciężko mi oddać na zdjęciu wielkość ściany. Na górnym zdjęciu brakuje jeszcze pokaźnego kawałka z lewej strony. Nie tylko wielkość ściany stanowiła wyzwanie. Fakt, że jest to skos, całkiem ostry, wcale nie pomagał. Nie można było po prostu postawić deski i jej przymocować - musieliśmy działać wspólnie, ciągle przytrzymywać mocowane deski, tak by nie przesunęły się i dobrze leżały na ścianie. A najzabawniej oczywiście było przy samiutkiej podłodze, gdzie ledwo mieści się głowa :). Dobrze, że nas wtedy nikt nie widział.

Praca miała kilka etapów. Najpierw należało pobejcować deski, jakieś ponad 80 sztuk (pod koniec musieliśmy dobejcować kilkanaście dodatkowych!), długości 2400 cm. Jest to boazeria sosnowa z Castoramy. Trafiały się niestety gorsze i lepsze sztuki, na szczęście możemy te gorsze zwrócić bez problemu. Zależało nam na tym, by zachować widoczne słoje - moim zdaniem cały urok w białych deskach to te wzory właśnie! Początkowo wybraliśmy samą bejcę w kolorze białym, ale krycie było słabe, nawet po trzech maźnięciach, więc mimo że malowanie samą bejcą jest proste i bezproblemowe, musieliśmy zmienić zdanie by uzyskać konkretną biel. 

Kupiliśmy więc lakierobejcę Sadolin, w kolorze skandynawskiej bieli (otóż to!). Położyliśmy dwie warstwy za pomocą wałeczków. Malowanie zajęło nam dobrych kilka dni, ponieważ nie było aż tyle miejsca by każdą deskę ułożyć na ziemi w bezpiecznych odstępach.

Po pomalowaniu przyszedł czas na tworzenie konstrukcji, do której należy przymocować boazerię. Na całym skosie i obniżonym suficie, w równych odstępach należało przymocować sosnowe łaty (deseczki). Mieliśmy trochę przebojów z montażem, ponieważ kołki do rigipsu nie chciały współpracować, ale bunt został w jeden dzień opanowany odpowiednim narzędziem. 

Nauczeni przez życie, nie tracimy już czasu na kombinowanie lecz od razu kupujemy odpowiedni sprzęt. Przy boazerii nasz warsztacik wzbogacił się o elektryczny taker (zszywacz), wyrzynarkę do drewna, zaciskach do kołków, ekierkę, fezarkę.... no i pewnie o czymś zapomniałam. Tyle razy już mówiliśmy sobie "dobra, jakoś damy radę", a potem, po kilku godzinach męczenia się i tak lecieliśmy do sklepu, że teraz już nawet się nie zastanawiamy. O ile prościej jest pracować z odpowiednim sprzętem, który i tak na pewno się jeszcze kiedyś przyda (znając nasze pomysły...).

Dopiero wtedy gdy cała konstrukcja była gotowa, a my obmyśliliśmy układ i taktykę, mogliśmy zacząć montować deski. Ten etap był najdłuższy, ale jak już opanowaliśmy tę sztukę to nawet całkiem dobrze szło, pomijając fakt, że niektóre deski były po prostu krzywe, więc nie chciały wleźć tam gdzie im kazaliśmy. No cóż, łatwo być nie może. Montaż zaczęliśmy od góry skosu, nie od obniżonego sufitu. Pierwszy rząd desek należało najpierw pozbawić piór, a następnie, zachowując poziom przybić do łat. Brrrry. Ten poziom to strasznie zła rzecz jest. Zwłaszcza jak Ci odpływa krew z rąk bo musisz trzymać deseczkę w górze, bez ruchu. (Z każdym kolejnym zdaniem jestem bardziej przerażona tym co musieliśmy robić!!!). Tak samo postąpiliśmy z sufitem, który na szczęście jest taki malutki! Deski montowaliśmy przy użyciu specjalnych klamer i elektrycznego zszywacza. Nie wyobrażam sobie wbijania tylu gwoździ ręcznie!

Po zakończeniu każdego etapu przychodził kolejny, niosący nadzieję, ale niestety szybko sprowadzający nas na ziemię :). Następny krok to wykańczanie kątownikami i listwami maskującymi miejsc łączenia desek. Najpierw bejcowanie, potem docinanie i klejenie. Skłamałabym mówiąc, że to była prościzna, ciężko bowiem dociskać ponad dwumetrowe kątowniki przy skosie przez 15 minut aż klej złapie wystarczająco mocno. Pomagaliśmy sobie konstrukcjami z desek, które przytrzymywały nam odpowiednie miejsca. Ale udało się! 


I tu można by się już cieszyć, gdyby nie fakt, że należało zrobić jeszcze dwie rzeczy - wykończyć masą akrylową szczeliny przy łączeniach, których trochę się nazbierało, bo a to ściany wcale nie takie proste, a to deski nie zeszły się idealnie, oraz podmalować niemalże wszystkie szczeliny między deskami, bo jak te osiołki, nie pomyśleliśmy, że krawędzie będzie widać! :D Szczelin było parędziesiąt, pewnie blisko im do setki. Tym zajmowałam się od poniedziałku, mniej więcej od 9 rano do 9 wieczorem. 1 sierpnia miało przyjechać łóżko, chciałam mieć do tego czasu wszystko gotowe.

Mimo że pracowałam ciągle, a Mateusz zaczynał od razu po przyjściu z pracy, i tak mieliśmy dwudniowe opóźnienie. Palce mi prawie odpadły, ponieważ nie potrafię odpuścić - wszystko musi być zrobione z należytą starannością. Ale teraz już odpoczywam... na nowym wymarzonym łóżku, z mięciutkim materacem, pod cudnymi bielonymi deskami! 

Dopiero po zrobieniu tego wszystkiego ściana wygląda dokładnie tak jak sobie wymarzyliśmy. Jest pięknie, ciepło i przytulnie. I mimo że ten post pełen jest skarg i dramatów to cieszę się, że nie poddaliśmy się i poświęciliśmy czas na spełnienie wizji wymarzonego poddasza. Kłamać nie będę, że to była sama przyjemność, że poszło bez problemu, że każdy da samemu radę. My potrzebowaliśmy dwóch par rąk, mnóstwo czasu i cierpliwości i przede wszystkim chęci. Ale wiecie, że dla nas to nie pierwszyzna, chociaż to zadanie było póki co największe.

Ale za to przemiło było się obudzić dziś we własnej sypialni, z widokiem na lekko zachmurzone niebo za oknem, otoczonym drewnem... Teraz czas na długi odpoczynek, i mimo zapewnień w trakcie kładzenia boazerii, że "nigdy więcej!" jestem pewna, że po miesiącu nic nie robienia wymyślimy coś nowego. Ech... :)

Pozdrawiam ciepło,
Marzena

sobota, 24 czerwca 2017

Mieszkaniowe sprawy: sypialnia część 1

Trochę musieliśmy poczekać z kolejnym mieszkaniowym postem. Bez pośpiechu, w swoim rytmie urządzamy się dalej. Dziś będzie o kolejnych szalonych pomysłach i ich własnoręcznych realizacjach.

W końcu przyszedł czas na sypialnię, w której jednocześnie będzie się mieścić duże biurko z komputerami. Góra jeszcze do niedawna była w ogóle nieurządzonymi pokojami, z pomalowanymi na biało ścianami i położoną podłogą. I to by było na tyle, tak przez 2 lata. Oczywiście służyła nam za magazyn, bo szafy też nie mieliśmy. Kto by się przejmował? :)
Wiosną postanowiliśmy odpuścić letnie wakacje (kto zabroni zimą?) i w końcu wziąć się do roboty! Plan mieliśmy już w głowie od dłuższego czasu, troszkę go zmodyfikowaliśmy, przejrzeliśmy jak zawsze cały internet w poszukiwaniu inspiracji i już wiemy. Nie mam tym razem wizualizacji, choć projekt jakiś powstał. Ostatecznie wiemy już jak chcemy by wyglądała, nie ma tam większych skompilowanych konstrukcji i na szczęście nie trzeba postępować jak w przypadku projektu kuchni. To naprawdę było dużo pracy.

Przed meblowaniem czekało nas jeszcze kilka prac wykończeniowych. Przede wszystkim zająć się drewnianym słupem na środku pokoju. Początkowo był obudowany płytami kartonowo-gipsowymi, przez co zajmował więcej miejsca. Poza tym drewno jest o wiele ładniejsze od typowej ścianki, więc idąc za radą sprzedawcy, zdjęliśmy płyty i słupek prezentował się wtedy tak:


Zielony kolor to efekt użycia środków impregnujących, czy coś takiego. Wtedy się nim w ogóle nie przejęliśmy. Po dwóch latach prawie cała zieleń ustąpiła, ale były jeszcze widoczne gdzieniegdzie plamy.
Słupek należało oszlifować, bo był w stanie surowym - z mnóstwem nierówności i drzazg. Zabraliśmy się do tego ręcznie... i tego samego dnia Mateusz pojechał po szlifierkę oscylacyjną bo to byłby inaczej żart. Szlifierka się przyda, w końcu mamy dębowe blaty i stół:). Po jednym dniu roboty uzyskaliśmy taki efekt (plus pył w każdym możliwym miejscu):

Nie wygładzaliśmy go bardzo, drewno nadal jest matowe by było jak najbardziej naturalne. Nie chcieliśmy zmieniać za bardzo struktury czy zasłaniać słoi, zależało nam na rustykalnym, przytulnym efekcie, więc zdecydowaliśmy się na bejcę tak by zabezpieczyć drewno i przyciemnić do odpowiadającego nam koloru. Samo bejcowanie jest proste i moim zdaniem bezproblemowe. Z tego co pamiętam to kolor nazywał się jasny dąb. Zaraz po zakończonej pracy:

Po wyschnięciu pojaśniał trochę i teraz ma bardzo ciepły przyjemny dla oka kolor. Porównanie w trakcie bejcowania:

Zielone przebarwienia, które pozostały po szlifowaniu zostały również pokryte bejcą, tworząc ewentualnie ciemniejsze plamy, których i tak mnóstwo jest na słupku. Ostatecznie wcale ich nie widać.

Na tym zdjęciu w tle widać kawałek naszej szafy! 
Wiosną nie wytrzymaliśmy i kupiliśmy całe trzy metry szafy. Taka "mała" rzecz, a jak cieszy. Potem trochę żałowaliśmy, że już stoi, bo było z nią trochę zachodu przy kolejnej pracy... A co było następne? O ludzie! Wygłuszanie ściany.

Nasza sypialnia sąsiaduje z pomieszczeniem, w którym znajduje się piec grzewczy. Jako że nie sypialiśmy na poddaszu (jeśli już to latem, kiedy piec działa o wiele rzadziej), nie słyszeliśmy nic niepokojącego. Tej zimy jednak przyjechali do nas rodzice i przenieśliśmy się na materac, pod ową ścianę właśnie. To że ja nie mogłam spać to jedno (a słyszę każdy szmer i nie zasnę póki go nie usunę!), ale Mateusz miał dokładnie ten sam problem, a to człowiek, który zaśnie w każdych warunkach. Nie umieliśmy sobie wyobrazić by urządzić miejsce spania, z takim charczeniem, wyciem, terkotaniem za chyba wcale nie wygłuszoną ścianą. Decyzja szalona, ale konieczna. Trzeba było ten kawałek otulić wełną (mineralną! spokojnie!).

I że niby my nie postawimy ściany?! Ha! Oczywiście, że to zrobiliśmy, zajęło to swoje, mnóstwa nowych rzeczy musieliśmy się nauczyć, namęczyć, nadzwonić do taty, ale jest - stoi, piękna, równiusieńka. Poziomnica nie kłamie, pion jak nic. 

Jak widzicie jest to taki "kwadracik", który trzeba było wygłuszyć. Użyliśmy 7 cm wełny akustycznej. Póki co nic nie słyszę, czekamy na zimę. Myślę, że na pewno będzie lepiej.

Stawianie takiej ścianki po raz pierwszy jest może i trudne, ale jak widać możliwe. Chociaż trudne to chyba złe słowo. Upierdliwe. To dobrze opisuje ten proces. Wszystko było do zrobienia, wszystko oczywiste, ale że chcieliśmy dobrze, to walczyliśmy o każdy milimetr, równy kąt, krawędź. Nie ma fuszerki :) Wełna pyliła i gryzła, na zewnątrz gorąc, my w długich rękawach i maskach. Metalowe profile cięły Mateuszowi paluchy, krew sprawiała, że ledwo stałam na nogach. Normalny dzień z budowy.
Najgorsze było gładzenie i szlifowanie. Tego po prostu nie znosimy, bo ciągle chcemy poprawiać, wygładzać, wyrównywać, a że jednak wprawy nie mamy to czasem pogarszaliśmy sprawię i trzeba było od nowa. 

Jak już skończyliśmy to szaleństwo to wzięliśmy się za kolejne. Bo w sypialni postanowiliśmy odpuścić biel na ścianie i dodać odrobinę ciepła. 
Oczywiste jest, że beż beżowi nierówny, a kolor na ścianie musi być idealny. Fajnie, że można kupić malutkie próbniki farb i przetestować je w praktyce, kolor na opakowaniu czy próbnikach w sklepie to zupełnie coś innego. 

Nauczeni doświadczeniem podeszliśmy do malowania poważniej i żeby oszczędzić sobie frustracji i pracy, wybraliśmy dobrą lateksową farbę Beckersa (kolor: caffe latte) i równie dobre wałki (Anza). Różnica była naprawdę wielka! Farba sprawdziła się świetnie, rozprowadzała jak należy, nie mazała, nie ci��gnęła. Idealna dla amatorów. I wałki szczerze polecam - nie brudzą, nie pozostawiają włosków na ścianie, co potrafi człowieka naprawdę zirytować, nie zużywają się szybko i mają fajną strukturę. To malowanie wspominam naprawdę dobrze, czego nie mogę powiedzieć o poprzednim niestety. Ale to właśnie na nim nauczyliśmy się wielu rzeczy, więc nie ma tego złego... Efekt prezentuje się tak:


 Widać tu, że słupek pojaśniał, w słońcu ma tak cieplutką miodową barwę. Bardzo mi się podoba!
I druga strona, z wnęką na szafę:

Ten kolor nie był moim głównym faworytem, chciałam coś jaśniejszego i bardziej szarego, ale Mateuszowi tylko ta kawa z mlekiem podpasowała. Nie była zła więc się zgodziłam i nie żałuję. Kolor jest przyjemnie miękki i delikatny. Nic a nic nie przyciemnił pokoju.

Można by pomyśleć, że to już koniec prawda? Że czas na meble (łóżko zamówione!!!). Ale nie, absolutnie nie. My mamy jeszcze jeden plan, jeszcze jedna, całkiem nowa praca nas czeka. Kto zgadnie co dziś do nas przyjedzie i czym zajmiemy się w tym tygodniu? No dawajcie, możecie poszaleć, wiecie już na co nas stać :)

Na koniec nasz cudny widok z okna. Kukurydza rośnie! Ale w czerwcu i lipcu chętnie oddałabym te trawy i zboża, w zamian za choćby ziemniaki. Mateusz mi się zakicha...

Pozdrawiam ciepło,
Marzena