-Hej! Co u Ciebie?
-Wszystko super, zaczęłam zdrowo się odżywiać i uprawiać sport!"
-Brawo! Jaki sport wybrałaś?
-Bieganie/pływanie/badminton/pilates/joga/tenis/itp
-Wow! Gratuluję i trzymam kciuki. Super, że dbasz o siebie. Oby tak dalej!
A teraz zamiast biegania, pływania czy jogi podstaw crossfit. I odpowiedź będzie zupełnie inna! :) Z własnego doświadczenia mogę śmiało założyć, że istnieje spore prawdopodobieństwo, że usłyszysz coś w stylu: "Zły pomysł, nie powinnaś, stawy za rok do wymiany, mój fizjoterapeuta to nie znosi tego sportu, zrobisz sobie krzywdę, kontuzja na każdym treningu..."
Po prawie dwóch latach trenowania crossfitu, z żadnym z tych argumentów się nie zgadzam i dziś właśnie chciałabym opowiedzieć Wam o tym, jak wygląda ten sport z perspektywy szarego, prostego człowieka, który nie zajmuje się tym profesjonalnie, nie trenuje zawodowo, ale chce wyłącznie dbać o siebie, o swoje zdrowie, wygląd i kondycję. I który, jakimś cudem, po wielu latach lenistwa i nienawiści do sportu, zaczął go kochać całym sobą!
Nie znam dokładnych przyczyn uprzedzenia do crossfitu, ale negatywne opinie o nim póki co słyszałam wyłącznie od osób nigdy go nietrenujących. Krąży pogłoska, że na crossficie nie dbasz o swoje stawy, o mięśnie i ścięgna, że liczy się tylko wynik i wielkość bicka. A nawet jak dbasz to i tak przeciążasz się do tego stopnia, że po kilku latach będziesz musiał kompletnie zrezygnować z aktywności, bo ciało odmówi posłuszeństwa. A teraz spójrzmy na bieganie (wybrałam ten przykład bo jest to jedna z najpopularniejszych aktywności). Jest cała masa schorzeń i kontuzji, które mogą być skutkiem treningów biegowych. To absolutnie naturalne! Nawet jeśli robimy wszystko z głową, dbamy o siebie, rozgrzewamy i rozciągamy, używamy odpowiedniego obuwia, mamy profesjonalny plan treningowy to i tak istnieje szansa na kontuzję. Takie uroki uprawiania sportu :) Ale czy jest to powodem do nie biegania? Skądże. Czy jest to powodem do odradzania innym uprawiania tej dyscypliny? A w życiu! Biegasz, to znaczy, że prowadzisz zdrowy tryb życia.
Crossfit tym się różni od biegania czy pływania, że angażuje wszystkie partie ciała oraz każdy możliwy mięsień i na dodatek wymaga od nich naprawdę wiele w krótkim okresie czasu. To oczywiście zwiększa szansę na kontuzję, wszak narażone są nie tylko nogi, ale też plecy, brzuch, ramiona... Może to właśnie jest przyczyną "złej sławy?" Statystycznie mamy większe szanse na uraz gdy robimy wszystko, niż gdy robimy tylko jedną rzecz :)
To tak w ramach wstępu. Teraz przejdę do historii właściwej, czyli dlaczego taki leniwy ziemniak, jakim byłam kilka lat temu, zdecydował się na taki a nie inny rodzaj aktywności, jak wyglądają treningi, co mi się podoba w crossficie i dlaczego warto dać mu szansę.
Przez wiele lat unikałam sportu. Zaczęłam już w szkole, gdy po kontuzji kolana zrezygnowałam zupełnie z zajęć WFu. Kolano się zregenerowało, ale mnie już nie dało się namówić na ćwiczenia. Przyszły studia i trwałam w tym nadal, uparcie wmawiając sobie i otoczeniu, że sport jest nudny i nie zamierzam nic w tej kwestii zmieniać. Oczywiście miałam świadomość, że uprawianie sportu jest potrzebne, marzyłam o smukłej sylwetce i dobrej kondycji, ale niechęć była silniejsza. Każda próba biegania kończyła się po kilometrze lub dwóch totalnym zniechęceniem i jeszcze większą nienawiścią. Mateusz nie poddawał się i przez wiele lat próbował mnie namówić do zmiany zdania (odkąd go znam zawsze był wysportowany i aktywny), ale dopiero przed czterema laty coś się zmieniło w mojej głowie. Zapragnęłam podróży, zdobywania szczytów, pływania w ciepłych morzach, przemierzania kilometrów w poszukiwaniu przygód! A tak się składa, że ciężko się to robi gdy nie ma się siły :) Wykupiliśmy karnet na squasha i 2-3 razy w tygodniu z przyjemnością stawialiśmy się na korcie i naprawdę dobrze bawiliśmy. Moim zdaniem to był świetny wybór na start! Squash potrafi nieźle zmęczyć, ale przy okazji jest to niezła zabawa i okazja do spotkań towarzyskich. To naprawdę świetna motywacja! Jednak po roku zdaliśmy sobie sprawię, że w sumie to niekoniecznie mamy ochotę na bycie coraz lepszym w squashu, i że gramy już trochę z przyzwyczajenia. Poszukaliśmy więc czegoś nowego i padło na basen. Ja uczyłam się techniki pod okiem trenera, podczas gdy Mateusz szkolił swoje umiejętności na torze obok. I znowu było super przez pewien czas! Nauczyłam się pływać i gdy przyszło do samodzielnego trenowania, niespecjalnie czuliśmy wielką ochotę na regularne wizyty na pływalni.
I tak pewnego dnia, tuż przed sylwestrem, Mateusz powiedział "chodźmy na crossfit!", a ja niewiele myśląc odpowiedziałam "dobra!".
Nasz znajomy od wielu lat trenuje crossfit i opowiadał nam oczywiście o treningach i postępach jakie osiągnął przez te kilka lat i za każdym razem robiło to na nas duże wrażenie. Cóż, crossfit jest po prostu "cool". Nosisz ciężary, podciągasz się, wspinasz, biegasz z kamizelką, robisz pompki stojąc na rękach, wyczyniasz szalone rzeczy ze sztangą... Tak, to brzmiało ekstra, ale też byłam tym onieśmielona, przerażona. I gdy Mateusz zadzwonił do najbliższego boxu z pytaniem o zajęcia dla początkujących i usłyszał, że zaczynają się już jutro (!) i trwać będą 4 tygodnie chciałam na początku odpuścić i zacząć dopiero od przyszłego miesiąca. Na szczęście Mateusz miał inne zdanie i słusznie zauważył, że nie ma sensu czekać. Idziemy teraz, koniec kropka.
Zajęcia dla początkujących nazywają się On Ramp. Nauczyliśmy się na nich podstawowych technik, pracy ze sztangą, odpowiedniej postawy ciała, używania sprzętu czy choćby nazw ćwiczeń i rodzajów treningów. Mimo że był to dopiero kurs wprowadzający, po każdych zajęciach byłam wyczerpana. Dla człowieka nieposiadającego za wiele tkanki mięśniowej, utrzymywanie (nawet pustego) gryfu na głową był nie lada wyzwaniem:) Mateusz przyznaje, że nawet on, niestroniący od ćwiczeń, był zaskoczony ciężkością ćwiczeń. A to był dopiero początek!
Pierwszy, prawdziwy workout pamiętamy bardzo wyraźnie. Był początek lutego, godzina 18:00 i my, przerażeni nowicjusze, którzy padnięci już po rozgrzewce, mieliśmy w 20 minut zrobić 150 push pressów sztangą, 60 podciągnięć na kołkownicy i 60 brzuszków na GHD (klik!). Przez tydzień mieliśmy takie zakwasy ramion, że nie mogliśmy wyprostować ręki! A nawet nie udało nam się zrobić całego treningu i oczywiście robiliśmy wersję skalowaną. Mimo wcześniejszego, leniwego trybu życia, próbowałam różnych sportów i żaden, po prostu żaden, nie był nawet w połowie tak wymagający jak trening crossfitowy.
Czy to nas zniechęciło? Skądże :) I już Wam mówię co takiego ma w sobie crossfit, że mimo bólu, potu i łez chce się więcej!
Po pierwsze jest dla każdego. Nie jest prawdą, że początkujący ryzykują życiem gdy biorą udział w workoucie. Każde ćwiczenie można w łatwy sposób uprościć, a liczbę powtórzeń czy obciążenie przeskalować tak by było wykonalne dla danej osoby i jednocześnie stanowiło wyzwanie. Jeśli nie umiesz pracować ze sztangą albo nie masz na nią po prostu siły, to używasz bambusowego kijka. Uczysz się dzięki temu poprawnej postawy i ruchów, które są niezwykle ważne w tym sporcie. Nie umiesz się podciągać? Użyj dowolnej grubości taśmy! Nie potrafisz wspiąć się na linę? Po prostu zawiśnij na niej 10 sekund by wyćwiczyć odpowiednie mięśnie.
Za każdym razem robisz coś innego. W ciągu tych naszych 20 miesięcy nie zdarzyło się jeszcze by jakiś workout się powtórzył. Są treningi na czas, te z określoną liczbą minut, gdzie musisz wykonać jak największą liczbę powtórzeń podanych ćwiczeń, w dwóch częściach, w parach, siłowe lub kardio i tak dalej. Samych ćwiczeń jest tak dużo, że nie sposób ich tu teraz wszystkich wymienić. Różnych ćwiczeń ze sztangą jest ponad piętnaście, nie licząc wszelakich wariacji gdzie łączymy dwa ćwiczenia tworząc coś zupełnie nowego. Oczywiście obciążenie jest dodatkowym elementem zmiennym, tak samo jak liczba powtórzeń.
Używamy hantli, kettli, paraletek, sprzętów takich jak airbike, wiosło, ergometr narciarski i bieżnia, wspomnianego już GHD, liny, kołkownicy (pegboard), skrzyń na które wchodzimy czy skaczemy z obciążeniem lub bez, drążków i obręczy, piłek lekarskich, worków z piaskiem i tak dalej i tak dalej. Serio, ćwiczeń jest tak dużo, a na dodatek można każde z nich zrobić na tak wiele sposobów, że nuda to jest ostatnia rzecz jakiej można doświadczyć na crossficie. Nas to ogromnie motywuje! Dodatkowo nasz trener nie udostępnia wcześniej planowanych treningów, co dodaje element zaskoczenia i niemałej ekscytacji "co też nas dziś czeka!". Gdybym znała szczegóły workoutu przed wyjściem z domu, możliwe, że od czasu do czasu bym odpuściła gdyby okazało się, że w dzisiejszym menu jest moje znienawidzone ćwiczenie. A tak nie mam wyjścia, muszę dać z siebie wszystko!
Przez element rywalizacji chcesz ciągle być odrobinę lepszy. I mówię to ja, osoba, która nie znosiła żadnych konkursów i zawodów! Bez względu na rodzaj treningu zawsze jest jakiś wynik. Czasem jest to czas, w którym udało Ci się ukończyć wszystkie powtórzenia, czasem liczba serii albo powtórzeń, które wykonałeś w podanym czasie, albo jeszcze coś innego. Niemniej punkty są zawsze. I początkowo człowiek może czuć się nimi onieśmielony - moje wyniki w pierwszych miesiącach były niemalże zawsze najniższe. I co z tego? To jest normalne, wszak dopiero zaczynałam (a wcześniej byłam zrobiona z plasteliny:)). Najniższy wynik nie był powodem do wstydu - to jak się czułam, pot, który zostawiłam na podłodze i serce tłukące się o żebra były dowodem na wykonanie ekstremalnie ciężkiego treningu. A to już powód do dumy.
Punkty zaczynają być dobrą zabawą jak już opanujemy podstawy. Robisz co możesz by mieć choćby jeden punkt więcej. I robisz to dla siebie, bo nagrody za to nie ma żadnej. Znając już ludzi z boxu, wiem kto jest najlepszy, kto jest mniej więcej na moim poziomie, a kto dopiero zaczyna. Dzięki temu robię sobie w głowię małą rywalizację z paroma osobami i dzięki temu nie poddaję się przed czasem, wciskam jeszcze jedno powtórzenie na rundę, nie robię przerw i dokładam większe obciążenie. To jest bardzo pozytywna rywalizacja! Po treningu dyskutujemy o wynikach, dzielimy się odczuciami i opinią na temat treningu. Naprawdę to uwielbiam!!! Nie mogłabym teraz przerzucić się na zajęcia indywidualne, tęskniłabym za tym elementem rywalizacji okrutnie!
Czuwa nad Tobą trener. Nam się trafił naprawdę dobry trener! W naszym boxie jest ich kilku, ale my szczególnie polubiliśmy jednego i dlatego zawsze wybieramy zajęcia, które on prowadzi. Najlepiej wybrać takiego, który po prostu odpowiada Waszym potrzebom - każdy ma inną wizję czy podejście. My lubimy być pilnowani. Wynik jest ważny, ale zdrowie zdecydowanie ważniejsze. Jeśli w trakcie workoutu wykonuję źle ćwiczenie to chcę o tym wiedzieć i poprawić się od razu.
Jeden jedyny raz doznałam lekkiej kontuzji w trakcie treningu - źle podniosłam sztangę i potem podczas wykonywania ćwiczenia na obręczach czułam rwący ból w lędźwiach. Od razu przestałam ćwiczyć, co nie uszło uwadze trenera, który nie dość, że zajął się mną w tym momencie (pokazał co mam zrobić, żeby poprawić sytuację) to jeszcze przez tydzień zmieniał mi wszystkie ćwiczenia bym nie obciążała tego miejsca.
Innych kontuzji nie doznałam :) Mam od czasu do czasu problemy z rozścięgnem w prawej stopie, co jest skutkiem specyficznej budowy ciała, ale problem zaczął się już na squashu i jedyne co mogę z tym zrobić to okazjonalnie odwiedzać mojego fizjo i wykonywać regularne ćwiczenia w domu. Mateusz też jest cały i zdrowy! Taki ten crossfit straszny:)
Efekty są niesamowite. Gdy zaczynałam postawiłam totalnie nie myśleć o przyszłych efektach. Najlepszym zabójcą motywacji jest ciągłe sprawdzanie w lustrze czy już mamy sześciopak i piękne łydki. Pomijając efekty wizualne, najbardziej satysfakcjonujące są postępy na treningach! Zaczynałam z pustym, dziesięciokilowym gryfem, teraz używam ciężaru od 20 do 35 kg, w zależności od ćwiczenia. I to nadal nie jest obciążenie docelowe! I tu kolejny argument "za", czyli:
Ciągle jest coś do zrobienia. Jest jeszcze mnóstwo ćwiczeń, których nie umiemy zrobić, albo moglibyśmy zrobić je w nieskalowanej formie. Pamiętam kilka moich pierwszych doświadczeń z liną: nie umiejąc się wspinać, miałam po prostu złapać się liny (ręce na wysokości twarzy), zawisnąć z prostymi nogami i wytrzymać tak kilka sekund. Co to była za katorga! Minęło kilka miesięcy treningów bez użycia liny i gdy w końcu się pojawiła odkryłam, że bez problemu mogę się wspiąć na samą górę! Zajmowało mi to trochę czasu, teraz jest już o wiele szybsze, a przede mną jeszcze nauka wchodzenia bez użycia nóg.
Mateusz jakiś czas temu opanował Ring Muscle Up, czyli wspieranie ciągiem na obręczach, w wersji z tzw. kippingiem, czyli rozbujaniem. Kolejny etap to siłowy Ring Muscle Up, a potem to samo na drążku. Ja nie umiem póki co żadnej wersji. Jest co robić przez kolejne kilka lat :)
Na początku zaczynaliśmy skromnie, celując w dwa treningi tygodniowo, co nie zawsze się udawało, bo najczęściej zakwasy były tak bolesne i trwały tak długo, że nie udawało nam się dotrzeć na następne zajęcia w danym tygodniu:) Teraz ćwiczymy regularnie trzy razy w tygodniu, od czasu do czasu dokładając sobie czwarty dzień (zakwasy nadal nam towarzyszą, w tej kwestii nie ma łatwo:)).
I sama siebie nie poznaję. Ja, która gardziła wszelką aktywnością, teraz nie może się doczekać każdego treningu! Wniosek jest tylko jeden... należy znaleźć sobie taki sport, który pokochacie! Pierwsze co przychodzi nam do głowy, gdy chcemy zacząć się ruszać to bieganie. Albo basen! A ostatnio też joga. Próbujemy, zmuszamy się, bo przecież wszyscy to robią i tak ładnie wyglądają, kochają to i polecają, ale okazuje się, że robi nam się niedobrze na myśl o wyjściu z domu. Jak widać wcale nie musi to oznaczać bycia dziwakiem! Po prostu to nie jest Twój sport. Idź i poszukaj swojego. Może namówię Was na crossfit, może zaczniecie tańczyć, chodzić na ściankę wspinaczkową, ćwiczyć gimnastykę - nieważne co to będzie! Grunt to robić to, co się naprawdę lubi :)
Ogromnie jestem ciekawa jaki sport jest WASZYM sportem, co kochacie robić, w czym jesteście dobrzy lub czego chcielibyście spróbować!
Pozdrawiam ciepło,
Marzena