Przejdź do zawartości

Sułkowski/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stefan Żeromski
Tytuł Sułkowski
Wydawca Księgarnia S. A. Krzyżanowskiego
Data wyd. 1914
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
SUŁKOWSKI
TRAGEDYA
PRZEZ
STEFANA ŻEROMSKIEGO
WYDANIE TRZECIE
KRAKÓW 1914
NAKŁADEM KSIĘGARNI S. A. KRZYŻANOWSKIEGO



Litografię kolorową wykonał Kazimierz Młodzianowski.
DRUKARNIA NARODOWA W KRAKOWIE







AKT PIERWSZY.

(Obóz w okolicach Werony. Grudzień 1796 roku, — po bitwie pod Arcole, przed bitwą pod Rivoli. Noc. Pośrodku sceny płonie duże ognisko. W pewnej od niego odległości połyskują lufy i bagnety karabinów, ustawionych w kozły. Gałęzie wielkich wiązów i kasztanów szarzeją, oświetlone z dołu przez płomień. Przy samem ognisku grzeje się siedmiu żołnierzy z Forestierowego batalionu, który stanowi zawiązek legii polskiej pod generałem Dąbrowskim. Nazwiska żołnierzy: Zalesiak, Żmuda, Trzmiel, Ogniewski, Boś, Kołomański, Zawilec. Jedni z nich leżą na ziemi, otuleni w płaszcze, inni siedzą z podwiniętemi nogami, kurząc fajki. Głąb sceny ginie w pustce nocnej. Kiedyniekiedy wynurza się z pustki nocnej i przemierza w milczeniu, miarowym krokiem, środek sceny szyldwach, nazwiskiem — Chwała.
Żołnierze odziani są w stare, połatane, bezbarwne od pyłu i dżdżu kurtki, przeważnie ongi-granatowego koloru, a najrozmaitszego, przeważnie austryackiego pochodzenia. Wszyscy jednak mają te mundury przez doszycie wysokich, polskim krojem wywróconych kołnierzy, przez doczepienie napierśnych wyłogów, zarękawków i lampasów u spodni (wystrzyżonych z austryackich kurt z poległego na placu boju żołnierza ściągniętych) — przekształcone na podobizny regimentu królowej Jadwigi, dowództwa Grochowskiego, z kościuszkowskiej sprawy. Czarne kaszkiety, z brzegami z polska wywiniętemi i doczepioną starą blachą, pióra z tyłu ku przodowi kaszkietów, na piersiach w krzyż pasy rzemienne od szabli i torby, na ramieniu sukienne naszywki z napisem: Gli uomini liberi sono fratelli. Stary wiarus Zawilec pracowicie zeszywa zapomocą szydła i dratwy grubo wywoskowanej swój trzewik z tęgiego rzemienia. Mruczy — pośpiewuje samemu sobie).

ZAWILEC
— Szyje się piękny chodak, ściba się nocną porą. Fajny trzewiczek stanie sporo...

ŻMUDA
(wytrząsając fajkę)
— Nie daleko, braciszku, na tych dratwach zajdziesz...

ZAWILEC
(nuci)
— Fajny trzewiczek stanie sporo... Zajdzie się kady trza.

TRZMIEL
— Myślisz, te ciągała litewska, że ino w cesarskich butach, coś je z trupa na peśkierskiem polu obłupił, obejdzie świat. Nie bój się. Swoja dratwa tosamo strzyma niejedno.

ŻMUDA
— No, już akuratnie nie strzyma, zwłaszcza przez bagna idący.

OGNIEWSKI
— Co się w niego patrzycie, jak te wrony w żołnierski gnat! Co się jeden z drugim o jego chodak zamartwiasz! Zdejm swoje cesarskie kamasze i daj kamratowi, jako kamrat.

KOŁOMAŃSKI
(leżący za ogniskiem)
— Ba, — kiedy nie pasuje żołmierzowi całkiem przez butów!

ZAWILEC
(szyje, nie słysząc, co mówią)
— Fajny trzewiczek... Dratwa się ciągnie w poprzek, — w krzyż. W poprzek, — w krzyż.

BOŚ
(w zadumie)
— Takie potrza, panowie kamraty, buty mieć, żeby ta ino — ino wystarczyły.

OGNIEWSKI
— Juści: — siedmiomilowe.

BOŚ
— Po polskim piasku, a choćby też i boso. Polski piach ciepły.

ZAWILEC
(szyjąc uparcie)
— He — hej! Rzemienia coraz mniej! Podeszwy niema. Obcas się dziury trzyma.

KOŁOMAŃSKI
— W tamtej stronie, na swojem polu to ta i na bosaka ciepło, a tu we włoskiej stronie, to jak w kościele. Nie pasuje na bosaka. Trza w butach.

ZALESIAK
(jąka się)
— Juści prawda. Po sprawiedliwości rzec, że tu we włoskiej stronie, to jak na sumie w kościele.

ZAWILEC
(nuci)
— Galant po wierzchu, — boso go znać. Na przyszwy ino wiarę stać.

OGNIEWSKI
(przedrzeźnia Zalesiaka)
— Juści prawda. Po sprawiedliwości rzec, nie zełgać, szlimy boso, jako dziewki na sumę. Trzewiki na ramieniu, kiej bez swoje pole, a dopiero pod kościołem — obuwaj się kto żyw!

KOŁOMAŃSKI
— Jako, że nie pasuje zołmierzowi całkiem przez butów.

ZAWILEC
(śpiewa głośniej)
— Od tego wiater srogi, od tego deszcz i grad, żeby wojackiej bosej nogi nie ostał w obcem polu ślad.

TRZMIEL
— Kto ta miał buty na ramieniu, to miał, a tyś je, bracie, ino we spaniu widział. Choćby i na polskiej ziemi...

KOŁOMAŃSKI
— Wrócisz się, zołmierz, znowuj buty wojackie zzuj...

BOŚ
— Boso po piachu! Polski, bracie, piach ciepły. Sprawiedliwie!

ZAWILEC
(śpiewa)
— W ślepie mi patrz, w piersi mi godź! Od przodka patrz na zołmierza. Pilnuj, gdzie bagnet uderza! Kto ta podeszwę obaczyć chcesz, — w ślepie mi naprzód chodź!

ZALESIAK
— U naju ta beł, w naszej, mówię, wsi taki rozdołek. Droga tamtędy akuratnie szła między żytami w dół, a popóźniej znowu wzgórę. Biała droga, kolejasta, głęboka, na jeden wóz, jako się patrzy. To jak akuratnie przedeżniwy żyto falami idzie, a tu bławat nade drogą, macierzanka pachnie bardzo pieknie, — idziewa... Przepiórki we zbożach pokrzykają raz wraz, bo to nad wieczorkiem, a rosa padła. Dopiero widać na wzgóreczku het — het — we trzech jedlach...

OGNIEWSKI
— Już się chłopu gęba rozdygotała, jak kasza w garnku. Wara ci w kamraty żal cedzić, zołmierza smętkiem psuć!

ZALESIAK
— Słowa powiedzieć nie dadzą! Komuż powiem?

OGNIEWSKI
— Tamtym powiedz! (Wskazuje na bagnety karabinów.) Powiedz im, niech biją w ścianę niemiecką. Ściana niemiecka między tobą i twoją drogą. Wiesz teraz?

ZALESIAK
— Już ta on, choć i mój, nie jeden brzuch ozdarł, a ściana stoi. Mnie uczyć! Jak my w doliny jakiesi, między wielkogóry szli, rznęlimy się srogo z jakiemisi chłopami, co na nas wyszły z przepaściów. Szlimy po trupach, jak po snopkach w zapolu. Z każdego chłopa rzygało wtedy krwie dwa razy tyla co z drugiego człowieka. Jakisi kwardy naród.

KOŁOMAŃSKI
— A co mówisz, — ścianę niemiecką przebić, — dobrze. Przebijesz ścianę niemiecką, przyjdziesz w swoje dziedzictwo. I znowuj pojmie cię karbowy na pańskie, szlufy ci każe odpruć, mundur wojacki ściągnąć do ostatniego lejbika, rzemienie wojackie zawrze w komorze, a będzie ci swoim starym rzemieniem plecy orał, jako ojcom, dziadom, pradziadom.

BOŚ
— Kaj się gdzie smętarze między zbożami bielą, wszędy przecie ojce leżą, — bity naród.
(Mówią gwałtownie, jeden przez drugiego).

TRZMIEL
— Jakie ta beły króle, jakie ta bez polską ziemię idą teraz cesarze, — kto ich ta, mocny Boże! — wie i spamięta. A ino zawżdy tensam beł podstarości i onego tosamo prawo: od zaranku na pańskie naród gnać, a późnym zmierzchem popuszczać.

ZALESIAK
— Ostały w chałupie ojce. Orzą na pańskiem, sieją, żną. Przyjdziesz z wojaczki, spytasz się, jak i co... Cóż ci powiedzą?

KOŁOMAŃSKI
— Odszedł okuman stary, a przyszedł nowy, — sto razy gorszy pies.

ZALESIAK
— Jak ze samego rania na pańskie wyszturchają, wygonią, och, — pieknie, panowie kamraty! Skowronki śpiewają, co ino — ino, mgła ponadrzeczu wstaje w cichości, żyta po niwkach od rosy mokre, kłos ciężki. Stoją zboża światami...

OGNIEWSKI
(posępnie)
— Żeby się był jasny Naczelnik w błocie nie zarobił pod Krępą...

ŻMUDA
— A dopieroż, mocny Boże! — śpisz twardo w domostwie, ciemna noc... Raptem, co się nie dzieje: w okna walą pięściami, we drzwi burzą! Gwałt na dworze: imieniem cesarskiem rozkazujemy — otwieraj! Postronki na ręce i na nogi. W kamasze!

ZAWILEC
(szyjąc wciąż)
— Od tego wiater srogi, od tego deszcz i grad, żeby wojackiej bosej nogi nie ostał w obcem polu ślad.

TRZMIEL
— Kto się na chłopa urodził, chłopem musi ostać, choćby ta ziemie obszedł, gdzie ino jest jaka ziemia!

BOŚ
— Od pańszczyzny nie odejdziesz żadną, bracie, drogą. Każda droga prowadzi do tejsamej roboty na pańskiem.

KOŁOMAŃSKI
— Ale ci, bracie, krew z przebitego boku ślacheckim obyczajem pociecze na wojence dalekiej. Tamtemu, co w domach siedzi, nie pociecze naszym obyczajem.

TRZMIEL
— Ino zza pazurów, abo spod rzemienia...

OGNIEWSKI
— He, panowie kamraty! — co ta wywspominasz... Widziało się nie jedno... Jeszcze po tamtej, cesarskiej stronie nad jeziorem my stali... Dragony szóstego pułku, te w białych płaszczach z czarnemi piórami, na nas napadły. Zawrzała bitwa niezła. Zleciało ich tam ze sześciu z kulbaki... Poszli za jezioro!... Zapadła noc. Rozbili obozy, wojska posnęły wnet. Postawili byli kamrata z naszych stron, z lubelszczyzny, daleko na pikiecie, samego w polu. Zima, ciemna noc, wiater gwiżdże, a deszcz siecze, jak rózgą. Stoi mój kamrat, — a Pakuła się zwał — w szczerem polu. Zeziąbł, skostniał. Cni mu się, sen go morzy. Co się w płaszcz otuli, na karabinie wesprze, — jużci, zgoniony w tylich marszach, drzemie stojący. Strach go oblata, zmory koło niego łażą, czai się złe przed oczami... Naraz — słyszy: idzie we zmroku nocnym wojsko... Słychać krok wojenny po błotach, po szuwarach: — raz — raz, — raz — raz! Nastawił się mój Pakuła, karabin wyachtował, czeka. Idą! Na niego wprost! Coraz bliżej, coraz bliżej — raz — raz, raz — raz! Jużci wypalił w noc. Natychmiast szyldwachy poczęły grzać jeden po drugim, jeden po drugim. Raz za razem — bach, bach, bach... Kanonada. Porwała się armia na nogi. Pakuła słyszy, że ten glit wojska wciąż na niego idzie. Przeląkł się, karabin cisnął, wziął wrzeszczeć. Uciekł. Dopiero przed frontem wojska spamiętał się, stanął. Cóż się nie pokazuje? Szedł na niego nie nieprzyjaciel, jeno Sardyny, sprzymierzone cesarskie, patrol nocny. Wzięli mojego Pakułę odrazu w sąd. Na miejscu w polu gorącem prawem. Poszeptali między sobą w pięciu, — wyrok: kula w łeb. Ten nic, — stoi. Ino go dygotka trzęsie, na gębie spokojny. Dopiero wzięły się za nim wstawiać wyższe Niemce. A to widać, że człowiek przeziąbł, a to, że go morzysko strzęsło, rozum mu się zepsuł z niespania, ogłupiał po ciemku. No, — zmiękli. Darowali życie. Ale prawo: bez żywą ulicę! Wnetki zwlekli z niego mundur, lejbik, koszulę. Jak w portkach ostał, do piersi mu przystawili kolbę, ręce przywiązali do lufy. Dwa glity stanęły po nocy z laskowemi kijami. Zołmierz był zły, — bo to wszystkich obudził, — no to się ta rozgrzał z dygotki wnet! I sprawiedliwie, — bo jakże? karabin cisnął, — raz, — uciekł, — dwa. No, niech-że ta jeszcze. Ale jakże można wrzeszczeć? Ze strachu wrzeszczeć, po nocy wrzeszczeć?

(Szyldwach Chwała wstrzymuje się na miejscu, zwraca w noc i prezentuje broń. Żołnierze zamilkli. Zwrócili w noc oczy. Czekają. Wynurza się z mroku i zbliża do ogniska oficer zawinięty w płaszcz po szyję. Na jego kapeluszu powiewają obfite, białe pióra adiutanta. Zbliżył się do ogniska i mija je, idąc dalej w zamyśleniu. Spostrzegł polskie znaki żołnierzy. Na chwilę przystanął. Żołnierze zerwali się z miejsc, salutują. Gdy oficer odpowiada, salutując, widać, ie ma na sobie stary mundur polski majora strzelców z roku 1792, przykrojony do nowej rangi kapitana piechoty w czwartej lekkiej półbrygadzie. Na jego lewem ramieniu widać biało-czerwoną szarfę adjutanta naczelnego wodza. Jest to Józef Sułkowski, dwudziestopięcioletni młodzieniec, prześlicznej powierzchowności. Mały wąs osłania jego usta. Włosy długie. Dał znak, żeby żołnierze spoczęli).

SUŁKOWSKI
— Polacy?

ZAWILEC
(stoi boso, wyprostowany)
— Batalion Forestier.

SUŁKOWSKI
— Czy który był w polskiej sprawie?
(Ogniewski, Zawilec, Kołomański, Boś — stoją wyprostowani).

OGNIEWSKI
— Spod Warszawy, w maciejowickiej batalii.

KOŁOMAŃSKI
— Spod Zieleniec, w ruskie wojska zabrany. Pod Naczelnika, skoro wieść padła.

BOŚ
— Spod Warszawy, w maciejowickiej batalii.

ZAWILEC
— Melduję pokornie: w reymencie szefostwa Działyńskich w wojsku litewskiem, za pierwszej wojny.

SUŁKOWSKI
— Jakiej komendy?

ZAWILEC
— Spod majora Wedelstet.

SUŁKOWSKI
— Gdzie byłeś w sprawie ze mną?

ZAWILEC
— Grobla na Zelwie. Przy trzecim moście. A potem tosamo w nowym batalionie strzelców, jak pan kapitan na szarżę pierwszego majora...
(Sułkowski podniósł rękę do kapelusza, zawinął się w płaszcz i odszedł. Żołnierze pytają Zawilca jeden przez drugiego).

TRZMIEL
— Któż to to?
ZALESIAK
— Co to za jeden?

ŻMUDA
— Jak się zwie?

BOŚ
— Jakże mu?

ZAWILEC
— Sułkowski się nazywa. Adjutant najgłówniejszego Bartka. Wiem ja o nim nie jedno. Powiem wama.

OGNIEWSKI
— Wiem i ja o nim spod Mantui. Do samego Bartka, widać, tędy poszedł.
(Patrzą za Sułkowskim w noc. Milczą).

KOŁOMAŃSKI
— Jużci prawda. Wzdłuż naszych ognisk poszedł na tamtę stronę.

ZAWILEC
— Panowie kamraty! Zdrada była między panami polskimi w naszym narodzie. Zdrada się kryła wszędy, a my nie wiedzieli nic!

OGNIEWSKI
— Zdrada sprzedała Naczelnika!

ZAWlLEC
— Ten młody, co tu z nami gadał, nie zdradził. Nasza cała armia litewska miała dziesięć armat lekkiego kalibru przeciw sześćdziesięciu moskiewskim...

KOŁOMAŃSKI
— Bo zdrada narodem rządziła zawżdy.

TRZMIEL
— Powiadały stare kamraty, że się zdrada kryła wszędy. Krew z ciebie w ziemię ciecze, a ktoś za twoją krew liczy ruble i trzos w zanadrze chowa.

BOŚ
— Zdrada jeździła między bitnemi wojskami. Wojska szły naprzód i wtył, marzły i schły na upale, rznęły się przez błota, zdychały z głodu, konały z ran, a zdrada w biały dzień na karym koniu, pod czarnym pióropuszem jeździła w obozie. A gdzie pokazała buławą, tam wróg kulami siekł. Wiedła wojska tam i nazad, sama jedna wiedziała gdzie, rzekomo do boju za polską ojczyznę.

OGNIEWSKI
— Polska ojczyzna ociekała od krwi. Paliły się miasta, ze wsiów sterczały kominy i piecowiska, popiołami wiatr się cieszył w nagiem polu. Ściskał żołnierz gorący, bojowy karabin, nabijał go zaklętą kulą. A pańska zdrada kazała podać tył.

ZAWILEC
— Panowie kamraty! Słuchajcie! Dobre słowo wam powiem. Skoro zdrada moskalom nieświeskie wydała armaty, szedł Fersen w nasze kraje na Słonim.
A pod Wirtembergiem my uchodzim, uchodzim...
Dopiero nasz generał Zabiełło pchnie przednią straż pod majorem Wedelstet pod Grodno.
Jęknął most pod naszemi stopami. Nasz most, co go Sokolnicki zbudował.
Wiara przecie we wojsko wstąpiła.
Pociągnęliśmy w ślepie wrogowi.
Doszły wieści, że się okopuje w Słonimie, że, pono, na posiłki ma czekać. A sześć mil przed Słonimem — nasza Zelwa! Zelwę wziąć garścią!
Moskal wyszedł ze słonimskich okopów i pociągnął ku Zelwie. Jużci słuch: w Jeziornicy, o mil cztery...
Posłał wódz nasz Wedelstet po posiłki. Nie przyszły.
Cztery mil do pierwszego polskiego podjazdu!
Rzeka Zelwa. Za nią miasto. Przez rzekę do miasta grobla długa. Trzy w niej mosty.
Brody nasze: trzy mosty my wzięli.
Z tamtej strony, wśród miasta, na wzgórzu stanęły armaty. Baterya, — mocny Boże! — dwie armat.
A wokoło, — panowie kamraty, — jak wzrok sięgnie, jako myśl zaleci, majątki Potockiego Szczęsnego!
Gdy krok stąpim, stu szpiegów z jego włości do wroga znać daje. Panowie kamraty, — stu szpiegów znać daje do wroga.
Za tą rzeką, za miastem błonia były dalekie, pastewniki szerokie. Prosto z grobli wielkie drzewa aleją się ciągną daleką.
Z prawej ręki lasanek.
Tam to siadł nieprzyjaciel.
Musiał Fersen zdobyć brody zelwiańskie, musiał mosty nam wydrzeć z gardzieli.
Posłał wprost z Dereczyna pięć tysięcy żołnierza.
Wziąć brody!
Z wrzaskiem na nas leciały stadami kozaki.
Kładł się trupem nasz strzelec na błoniu.
Wyszedł major Wedelstet przez mosty na błonia, uderzył w ich kupy.
Przybiegł człowiek cnotliwy ze Szczęsnego majątków z wieścią srogą:
Korpus idzie z za borów!
Stanęła nasza jazda w równinie. Garstka młodzi.
W pięciuset towarzysza dał nam major Wedelstet zlecenie:
Zająć mosty na grobli, z lewej strony się zaprzeć w opłotkach.
Wodza nam dał młodego.
Gołowąs nasz wódz.
Jakbyś piękną dziewczynę w mundur odział wojacki.
Oczy głuche z odwagi. Szpadę wyjął. Kaszkiet na bok przekrzywił.
Grzeje wiarę, jak rózgą, oczami.
Jużci błyszczy na błoniu nowe kwiecie:
Dziesięć armat postawił najeźdźca w bateryi.
Sześć tysięcy piechura lśni sztykami w pastwiskach.
Wielokrotnie w nas bili bagnetem, kolumnami, w rozsypkę.
Stokroć ścielem kulami onym głuche posłanie na błoniu.
Aż patrzymy: wszystka ich infanterya na ziemię pokotem.
Leżą piersią na trawie.
Kłęby dymu. Ponad nimi w nas kule armatnie.
W nas wszystkie armaty!
Spadły z lawet na ziemię dwa działeczka na wzgórzu.
Trzeszczą przęsła urwane. Skrzypią dyle mostowe.
Jęczą ludzie w konaniu. Krew ścieka po słupach.
W naszą Zelwę krew kapie szparami.
Nasza Zelwa!
Przez sześć godzin nie popuścił nas Sułkowski z pozycyi.
W tyle mostu szpadą zaparł nam drogę.
Krótki szlaban do Polski, młodziku!
Ej, ty wodzu, ty młody!...
Biała gęba dygoce. Czarne oczy goreją.
A przyleciał ze sztabu spieniony adjutant.
Zlazł z konia. Zdjął kapelusz przed onym młodzikiem.
Oddać Zelwę...
Ścisnął zęby Sułkowski. Śmiech straszny na ustach.
Przednie straże dawno w tył już odeszły...
Moskal cofnął się w bory, w potocczyźnie zatonął.
Nakapalimy w wodę krwi szczodrze.
Obronilimy Zelwę!

OGNIEWSKI
— Panowie kamraty! Dobrą on sztukę tosamo pod Mantuą pokazał, — będzie ta z miesiąc temu.

ŻMUDA
— My z breściańskiego, z za tej okrutnej Peschiery idziemy. O niczem my nie słyszeli.

OGNlEWSKI

— Powiadali nama. Jest pod Mantuą miastem wielki fort, tak nazwany San-Giorgio. Most go łączy kamienny z onem miastem, przez bagniste jezioro rzucony. Zamknął się w tej Mantui generał niemiecki po bitwie pod Bassano. Obległ forty Mantui mały kapral, ze wszech stron je otoczył. Przez ten fort San-Giorgio i przez most mantuański miał ci Niemiec połączenie ze światem. No, zaczął Bonaparte oficerów wyzywać na śmiałka, który się poważy baterye San-Giorgio odebrać bagnetem. Wystąpił Sułkowski. Dali dwieście sześćdziesiąt żołnierza, grenadyerów nietrwożnych. Z nimi poszedł na ów fort San-Giorgio. Poczną Niemcy grzać z fortu wszystkiemi siłami. Kartaczem. Sułkowski rozdzielił na dwie części swój oddział. Jedną część wysłał wprost do ataku, a drugą poprowadził tyłami. Na tyłach fortalicyi jest tam cmentarz na górze. Aleja cyprysowa wiedzie w mury cmentarza. Cieniem onej alei się wśliznął w głuchą bramę cmentarną — i zza murów potężnych począł bić w kanonierów. Kiedy z frontu tamten oddział uderzył, wzięli fort we dwa ognie. Uciekły kanoniery w nieładzie. Nie zdążyły zagwoździć ani jednej armaty. Sułkowski dopadł armat niemieckich. Skierował je w ciągnące od pola posiłki Wurmsera. W popłochu cofnęły się wojska. Myślały, że to armia francuska całą swoją artyleryą w nich bije...

(Szyldwach Chwała prezentuje broń. Z mroku nocnego wynurza się Józef Sułkowski. Żołnierze powstają z miejsc. Oficer zbliżył się do ogniska. Wyciąga nad niem i grzeje ręce. Wszyscy milczą. Na dany znak usiedli na swoich miejscach. Sułkowskiemu przysunięto bęben. Na nim usiadł. Podparłszy głowę rękami, patrzy w ogień. — Długa cisza).

SUŁKOWSKI
— Chłód...

ZAWILEC
(z uszanowaniem)
— Jako że to i zima.

SUŁKOWSKI
— Płaszcze macie?

ZAWILEC
— Rozmaicie. Trafi się i niezły płaszcz między wiarą.

OGNIEWSKI
— Osobliwie, jeżeli cesarski...

SUŁKOWSKI
— Głodem nie przymieracie?

ZAWILEC
— Rosół oto z kaszą warzymy.

SUŁKOWSKI
— Wszyscyście w plutonie dawne towarzysze broni?

ZAWILEC
— Nie koniecznie. Są i zbiegi cesarskie.

SUŁKOWSKI
— Jakże wam się patrzy w tych krajach?
(Żołnierze spoglądają po sobie, pokasłują, pochrząkują. Milczą).

OGNIEWSKI
(po długiem wahaniu)
— Niema náma powrotu, który, jako ja, spod czarno-żółtej chorągwi. Abo rozdeptać, kto ta na drodze, jeżeli chcieć powrotną drogą, abo tu gębą cudzy piach gryźć. Inaczej niema!

ZALESIAK
(jąka się)
— Sprawiedliwie. Inaczéj niéma! Już ta on, choć i mój bagnet, nie jeden brzuch ozdarł, a ściana stoi.

KOŁOMAŃSKI
— Żeby zaś na pewniaka wiedziéć, że ta droga do kraju, no jużci — inaczejby i bagnet onych grzał, inaczejby i chodak szedł w oną drogę.

ŻMUDA
— Ba! Żeby na pewniaka wiedziéć, że ta droga w naszą stronę...

TRZMIEL
— Żeby wiedzieć!...

SUŁKOWSKI
— Ta droga wiedzie do kraju.

KOŁOMAŃSKI
(po długiej ciszy)
— Dopraszam się słowa...

SUŁKOWSKI
— Mów!

KOŁOMAŃSKI
— My są chłopy. Chłopu wszystko porówno, — czy ta las rąbać, czy glinę kopać, czy bagnetem dukty w kwardych glitach cesarskich wybijać. Każą chłopu żyć, — żyje, każą umierać, — umiera. Ale i to jest tosamo żywa prawda: jeżeli ona droga idzie do naju, — jużci doda jeden z drugim ramienia i nie poskąpi sztychu!

BOŚ
— Dopraszam się słowa...

SUŁKOWSKI
— Mów!

BOŚ
— Choć zołmierzowi porówno kije brać w tych tu glitach cesarskich, czy ta na swojego pana podwórcu, ale i to jest żywa prawda, że wiara nie pożałuje ramienia...

SUŁKOWSKI
— Nie będziecie więcej batów brać na swej ojczyzny podwórcu.

(Żołnierze milczą).

ZAWILEC
— Dopraszam się...

SUŁKOWSKI
— Co mi chcesz mówić?

ZAWILEC
— Dopraszam się słowa.

SUŁKOWSKI
— Mów!

ZAWILEC
— Ojce nasze, bracia, matki i siostry zarabiają się w glinie, w piachu, w gnoju, w nasieniu i w zgoninach na pańskiem. To jakże może być, żeby my nie mieli batów brać?

TRZMIEL
— Kto się na chłopa urodził, chłopem musi ostać, choćby ziemie obszedł, gdzie ino jest jaka ziemia.

BOŚ
— Od pańszczyzny nie odejdziesz żadną drogą, — nie bój się! Każda droga prowadzi do tejsamej roboty na pańskiem.

KOŁOMAŃSKI
— Jako im krew zza pazurów ciecze, tako i nam powinna!

ZALESIAK
— Nie może tego być, żeby nasza krew w świętą ziemię nie wsiąkała, kiedy naszych ojców, braci, matek i sióstr krew w świętą ziemię ciecze.

TRZMIEL
— Takie jest u naju na chłopy prawo i taki zwyczaj, najgorszy ze wszystkich katów.

ZAWILEC
— Nie będzie jak świat światem chłopski syn wiedział, za jaką winę ojciec w mogile leży.

OGNIEWSKI
— Tyli świat ode wsi, od chałup ciągniemy, żeby kędyś zanieść, dokąd przyjdziewa, — sławę, ale nie naszą, zdobycz, ale nie naszą, — któż to wie, czyją.

KOŁOMAŃSKI
— Powiadały kamraty, że Katarzyna caryca dukatami złotemi płaciła panom głowa w głowę. Powiadały, — strach gębą powtórzyć, — (zatyka sobie dłonią usta) — ...że samemu jasnemu królowi...

OGNlEWSKI
— Powiadały kamraty, że się w głos śmiała Katarzyna caryca, że się brała za boki, przechwalający się, jako niemasz takiego między panami polskimi, żeby za gotowy pieniądz nie sprzedał świętej ojczyzny.

ZAWILEC
— Powiadały nama w obozach, że był taki sejm, gdzie panowie szlachta siedziały dzień dnia w trwodze i płaczu, aże podpisały własną ręką zaprzedanie świętej ojczyzny moskalom. A król nasz, pono, siedział nad nimi, jako kruk. I tosamo podpisał ręką swą, że zaprzedaje.

TRZMIEL
— A teraz złoto i sławę wypruwa z cudzych żył żołmierz polski bagnetem. Trud chłopu plecy ogniem odparza, a cudzy rozkaz do wiecznej go walki poduszcza. Idzie zołmierz bez lasy, stepy, góry, doliny.

BOŚ
— W niewolę kuje niewolnika. A sam, — mój mocny Boże, — w niewoli.

SUŁKOWSKI
— Skarżysz się jeden po drugim, jak żebrak przed żebrakiem!

KOŁOMAŃSKI
— Jako że lżej człowiekowi swoją mową przede swojego rodu panem...

SUŁKOWSKI
— Zaciśnij zęby i milcz. Oto twoja pociecha.

BOŚ
— Dyć się tak zołmierz zdawna pociesza.

SUŁKOWSKI
— Cóż ci pomoże słowem drzeć rany?

BOŚ
— Czyli je drzeć, czy nie — jednako rany.

SUŁKOWSKI
— Rany! Krew z nich znowu pociekła...
Pięćdziesiąt tysięcy walecznego żołnierza pod bronią, na własnej swojej ziemi, wśród swego ludu, nie stoczywszy walnej batalii, martwemi oczami patrzało na zagładę wolności. Martwemi oczami patrzał lud na żołnierzy. Obojętnem słowem witał wrogów wchodzących.
A ja sam, który wam to mówię, byłem tam, patrzałem na wszystko. Nie potrafiłem wyrwać szpady, nie umiałem uczynić nic takiego, żeby armię podnieść, żeby naród z niewoli i hańby zbawić. Uszedłem z kraju wraz z innymi.

ZAWILEC
— Jakoż mógł wasza miłość, — najmłodszy oficer — jeden człowiek...

SUŁKOWSKI
— Milcz! Czemuś tego tknął? Widział świat tego jednego człowieka, jak siedział na tronie w sali sejmu, nad milczącą gromadą, — dobrześ rzekł — jako kruk nad cmentarzem. Jemu oddano dowództwo armii i los narodu! Chciał mu naród oddać swój los, swą złotą wolność, chciał mu na wieki darować polską koronę, którą nosił Chrobry, Kazimierz i Batory.

ZAWILEC
(do kamratów)
— Słuchaj!

SUŁKOWSKI
— Nie poradziła nic, nie powiedziała nic krew nieustraszonych spod Zieleniec i Dubienki. Nie było nikogo, żeby się porwał na złotą podłość, żeby zerwał z was kajdany, którzy się tu na nie bezsilnie skarżycie — żeby was wydźwignął żelaznym uniwersałem z niziny i poprowadził na wroga wskrzeszony naród. Poszlibyśmy byli na śmiertelny bój, jakiego jeszcze nie widziała ziemia, po nieśmiertelną wolność.

OGNIEWSKI
— Słuchaj!

KOŁOMAŃSKI
— Jeno dla panów było święte słowo: wolność.

BOŚ
— Kazali chłopu żyć — żył, kazali umrzeć, — umierał.

SUŁKOWSKI
— Żołnierze!
Teraz jesteście ludźmi wolnymi. Na ostrzu bagnetów dla innych wolność po ziemi cudzej nosicie. Z jednego teraz jesteśmy pnia — ja i wy. Jakem ja pojął duszą, co się w naszych oczach za straszna rzecz dokonała, taksamo wy pojąć macie. Chcę, żeby się w was ocknęła jędza gniewu, jak we francuskim ludzie.
Patrzcie: krew z was ciekła i rany się wam nie pogoiły, a wróg powalił naszą ojczystą moc i wdeptał w ziemię nasze szczęście. Mogliśmy wszyscy wstać, wieś za wsią, miasto za miastem, jak wstaje do obrony mężny człowiek. Mogliśmy wyjść na wroga i zgnieść go, podobnie, jak swych wrogów francuski naród. Nie wstaliśmy i nie wyszli. Jakże to przeżyć!

OGNIEWSKI
— Powiadały w obozach, że się poważyły królowi swemu uciąć głowę, królowej tosamo. Małe dzieciątko królewskie zamarło, pono, w kryminale. Bo król obce narody na swój naród naprowadził. Powiadały, że skoro się rozeszła wieść, jako obcy nieprzyjaciel wszedł w granice, to się naród na śmierć zawściekł, rozjuszył i własną swoją szlachtę w kryminałach pozamykaną wytracił do nogi. Nie wiadomo, czy to tak mogło być...

SUŁKOWSKI
— To tak było. Lud francuski nie powstrzymał się przed niczem, żeby z gardła przemocy wydrzeć swą wolność i swe szczęście. Bez żałości i bez miłosierdzia ścinał tam głowę brat bratu, przyjaciel przyjacielowi, żeby wytrzebić słabość z pomiędzy siebie. I patrzcie: lud francuski wszystkich wrogów odepchnął, zdeptał, pokonał. W gniewie swym lud francuski porwał się na wszystko, co stary świat wypracował. Palił stare prawa, targał wściekłemi rękami odwieczne świętości, broczył we krwi, żeby ze swego serca wydobyć nową, straszliwą siłę.

KOŁOMAŃSKI
(do kamratów)
— Słuchaj!

SUŁKOWSKI
— Podobnie wy — kiedy przyjdziecie na ojczystą ziemię, macie nastawić bagnety przeciwko spróchniałym prawom podłości i przemocy człowieka nad człowiekiem macie bagnetem zagrozić. Padnie rozkaz.

BOŚ
(do kamratów)
— Słuchaj!

SUŁKOWSKI
— Każdy człowiek wejdzie we własne drzwi, pod własny dach. Taka jest wasza moc, jeśli tego sami zechcecie.

ZAWILEC
— Dopraszam się słowa.

SUŁKOWSKI
— Mów!

ZAWILEC
— Któż to sprawi?

SUŁKOWSKI
— Ja — i wy.
(Żołnierze patrzą weń i po sobie. Milczą.)

ZAWILEC
(posępnie i nieufnie)
— Wasza miłość...
SUŁKOWSKI
— Kto chce zdobyć swoje swobodne życie, ten je zdobędzie. Ale za swoje swobodne życie trzeba umieć bez żałości podłego życia umierać. Rozumiecie, co do was mówię? Śmierć za swobodne życie stokroć jest lepsza, niż podłe życie w niewoli. Taka śmierć to już jest życie swobodne. Prawda, czy nie?

KOŁOMAŃSKI
— Juści, że to jest żołnierskie słowo. To jest prawda.

SUŁKOWSKI
— Wasze bagnety, a moja szpada napiszą uniwersał, jak człowiek ma czcić człowieka.

ZAWILEC
— Wasza miłość...

SUŁKOWSKI
— Musimy się tutaj wszyscy wraz nauczyć, jak wieść wojnę zwycięską. Sztuką naszą wojenną wybijemy w skale drogę i wrota do naszej wolnej ziemi. Krew nasza pociecze w obce skały, piaski i gliny od wielkiej nędzy i od najtwardszej z prac. Będziemy się walić w cudze rowy i słać po obcych drogach, ale dojdziemy! Wtedy pomnijcie, com wam rzekł: padnie rozkaz.

ZAWILEC
— Wasza miłość... Żeby przyszedłszy na swoją ziemię, ono sprawić do cna: wroga wygnać, a cały statek obrócić do góry dnem, stary brud do znaku wytrząść, a nowego nakłaść tworzywa — wasza miłość — wieleby trza krwie wylać! U waszej miłości — dopraszam się łaski przebaczenia — ręce za delikatne, serce za młode. Starego, kwardego, zbójeckiego serca na to trza.

KOŁOMAŃSKI
— A okropna to rzecz — swoją przelewać krew. Bez przelania zasie krwie, jakże statek wywrócić do góry dnem!...

SUŁKOWSKI
(patrząc w płomień ogniska)
— Czy ja mam w sobie za was wszystkich siłę, niewolnicy? Czy ja mam serce z żelaza, oczy bez łez? Czy ja potrafię przechodzić wzgórza obcych i swoich trupów, zapatrzony w jeden, jedyny cel?

BOŚ
— Bo my są czarne żołnierstwo. My są naród nieufny. Z chłopskich my wyszli chałup. Nas sto razy zdradziła zdrada i oszukało oszustwo. Tosamo ojce nasze, dziady, pradziady.

TRZMIEL
— Zdrada nami rządziła zawżdy!

ŻMUDA
— Zdrada się przed nami kryła wszędy!

ZALESIAK
— Zdrada szła przed bitnemi wojskami. Dawała rozkaz.

SUŁKOWSKI
— Nie urodziłem się w chałupie, jak wy, ale możecie mi wierzyć, jakbym się wśród waszej nędzy urodził. (Dobywa szpady). Na tę broń składam wam przysięgę, że gdy to mówię, nie chcę was podejść, ani oszukać.

ZAWILEC
(z miłościwym uśmiechem)
— Dopraszam się łaski... (Dotyka ze czcią palcami szpady). To tasama, spod Zelwy?

SUŁKOWSKI
— Tasama.

ZAWILEC
(do kamratów szeptem)
— No, skoro to tasama, to można wierzyć.
(Skupiają się, szepcą pomiędzy sobą).

KOŁOMAŃSKI
— Można wierzyć.

OGNIEWSKI
— No juści, skoro na tę spod Zelwy...

SUŁKOWSKI
— Żołnierze!
Leży w łykach naród nasz powalony. Nie podnosił u nas brat na brata ręki. Umieliśmy jednym głosem stanowić prawo. Może, skoro przyjdziemy z orężem w dłoni na naszą ziemię, nie będzie potrzeba, żeby brat ucinał bratu głowę i nurzał ręce we krwi, jak to uczynił francuski lud, żeby wyrwać ze siebie wielką moc. Może na wasz radosny głos, od połysku waszych bagnetów — roztworzy się radosne serce braterskie. Może Polska stanie się jedynem Jeruzalem świata, gdzie nie przez gwałt, lecz przez miłość spełni się sprawiedliwość.

OGNIEWSKI
— Wasza miłość — mnie się widzi, że nie.

KOŁOMAŃSKI
— Ktoby się na takie rzeczy chciał ważyć, musiałby się urodzić na kata.

BOŚ
— Bo kwarde serce jest w polskich panach...

TRZMIEL
��— Co je ta skruszy!...

ZALESIAK
— Ale myby, chyba, woleli stanąć po tej polskiej, nie po francuskiej stronie. Nie wiem, jako kamraty...

ŻMUDA
— My po tej stronie!

ZAWILEC
— Żeby polska kraina po sprawiedliwości zakwitła!

BOŚ
— Żeby po sprawiedliwości, jako brat z bratem!

OGNIEWSKI
— Żeby jak rodzony brat z bratem — daj mocny Boże

KOŁOMAŃSKI
— Daj mocny Boże!
(Milkną wszyscy, zapatrzeni w ogień).

MUZYKA.


AKT DRUGI.

(Wnętrze pałacu Casa del duca w Wenecyi, należącego do księcia Modeny Herkulesa III Rinaldo d’Este. Sala portretowa ze wspaniałemi stiukami, z ozdobami na stropie, malowanemi przez Canaletta i Battaglioli’ego. W głębi, na ścianie, w ramach wspaniale rzeźbionych z koronami i herbami portrety protoplastów rodu d’Este — Azz’a, Obizza II, pierwszego księcia Modeny, — Mikołaja III, Alfonsa I, męża Lukrecyi Borgia, Herkulesa II i następców aż do Franciszka III, ojca Herkulesa III. Meble w stylu Ludwika XV. Ze stropu zwiesza się świecznik wspaniały. Po lewej ręce krzesło księcia. W głębi drzwi zawieszone ciężką portyerą. Początek maja 1797 roku.
Herkules III Rinaldo d’Este, starzec siedmdziesięcioletni.
Ludwik­‑Emanuel­‑Henryk de Lausai, comte d’Antraigues, członek poselstwa rosyjskiego przy ambasadorze Pawła I w Wenecyi Mordwinowie zarazem reprezentant Ludwika XVIII „króla Francyi“ — lat 44).

KSIĄŻĘ
— Cieszę się, panie hrabio...

ANTRAIGUES
— Ośmieliłem się przybyć wcześniej, niż wszyscy, gdyż skłonił mię do tego pewien wzgląd, nader, według mego zdania, ważny. Wasza książęca mość raczy wybaczyć...

KSIĄŻĘ
— Proszę...
(Siadają. Książę w swem krześle, Antraigues naprzeciwko niego).

ANTRAIGUES
— Okazuje się, jak to już miałem szczęście dawniej nadmienić, że pan Lallemant, tak zwany ambasador rzeczypospolitej francuskiej w Wenecyi, ze swego charakteru i przyzwyczajeń konsula w Neapolu i gdzieindziej, więcej ma dyplomatycznej przebiegłości, niż jego poprzednik ex-kanonik Noël, który tak usilnie chciał nas stąd wysadzić. Okazuje się jednak, że pan Lallemant nie posiada sprytu, wystarczającego w zupełności, ażeby mógł być istotnie ambasadorem w Wenecyi, gdzie nas jest, dzięki Bogu, blisko ośmiuset samych emigrantów rojalistowskich...

KSIĄŻĘ
— Przekonałeś się pan? Lallemant? Czy tak?

ANTRAIGUES
— Oto dowody.

KSIĄŻĘ
— A właśnie — dowody.

ANTRAIGUES
— Od jesieni roku zeszłego bawi tutaj, w Wenecyi, pan Montgaillard.

KSIĄŻĘ
(z odrazą)
— Czyż będziemy o nim prowadzili rozmowę?

ANTRAIGUES
— Rozumiem, rozumiem... Ale jest to nasz człowiek, człowiek ważny. Jest to jegomość, gotowy służyć wszystkim, figura istotnie ciekawa... Żyd portugalski w usługach Pitta, kręcący się w Niemczech, Niderlandach, w biurach Komitetu ocalenia publicznego w Paryżu i przy boku Ludwika XVIII w Blankenbergu — cha, cha... (Zniża głos). Utrzymywał w dyalogach ze mną, że brał udział w nabyciu armii i generała Pichegru przez księcia Condé. Wymieniał nawet cyfry: milion gotówką i dwakroć renty rocznej, które, podobno, Pichegru...

KSIĄŻĘ
— Nie będziemy obecnie poruszać... Wszakże nie o tem...

ANTRAIGUES
— Prowadzę właśnie do celu. Tenże pan Montgaillard, po przybyciu do Wenecyi, stawił się w przedpokojach ministra rzeczypospolitej, „obywatela“ Lallemant, i jest tam aż dotąd doskonale widziany, jako wypróbowana siła jakobińska, jako solidny agent rządu panów dyrektorów...
(Obadwaj śmieją się wesoło).

KSIĄŻĘ
— Cóż tedy?

ANTRAIGUES
— Montgaillard dał mi znać, że przybył właśnie do Wenecyi jeszcze jeden funkcyonaryusz, bardzo ważny, bo jeden z adjutantów Bonapartego ze specyalną jakąś misyą do waszej książęcej mości...

KSIĄŻĘ
— Do mnie? Żadnych stosunków z tymi ludźmi!

ANTRAIGUES
— Och, tak! Nikt ich nie nienawidzi szczerzej, niż ja. Do ostatniego tchu pragnę zadawać śmiertelne ciosy złoczyńcom kraju, który był niegdyś moją ojczyzną. Będzie to jedynem dziełem mego życia. Nienawiść do nich jest we mnie nieśmiertelna. Pragnę, żeby była nieśmiertelną w sercu mego syna! Ale stosunek z tym, który właśnie przybył, może stać się środkiem zadania im ciężkiego ciosu.

KSIĄŻĘ
— Jakim sposobem?

ANTRAIGUES
— Nie wiem, z czem przybywa do waszej książęcej mości ów adjutant Bonapartego, ale wiem, kto to jest. Domyślam się, że... że ratyfikacya pokoju z Modeną...

KSIĄŻĘ
(opryskliwie)
— No, to się zawiodą! Któż to jest?

ANTRAIGUES
— Jest to młody Polak w służbie francuskiej. Nazywa się Sułkowski. Obok Junot’a, Marmont’a, Duroc’a, Le Marrois’a, Ludwika Bonapartego, Croisier’a i innych jest adjutantem naczelnego wodza armii. Pochodzi z rodu oligarchów Polski. W czasie mego pobytu w Warszawie, na dworze ex-króla Stanisława Augusta, poznałem opiekuna i wychowawcę tego młodego oficera, księcia Augusta Sułkowskiego. Później spotkałem obudwu w Wersalu. Wnosząc z charakteru wychowawcy, możemy żywić jak najdalej idące nadzieje co do usposobień wychowańca. Musimy skorzystać ze sposobności...

KSIĄŻĘ
— Z jakiej sposobności?

ANTRAIGUES
— Mam poufną wiadomość, że Bonaparte ufa specyalnie temu młodemu Polakowi, który w jednym z nim jest wieku, a imponuje wszystkim niezwykłem wykształceniem, talentami wojskowymi i ogładą. Powiadają, że Bonaparte pozwalał mu wydawać niektóre rozkazy w swem imieniu, a nawet kłaść swoje imię na niektórych rozporządzeniach...

KSIĄŻĘ
— I cóż stąd?

ANTRAIGUES
— Krótko powiem: gdybyśmy mogli kupić tego Sułkowskiego, moglibyśmy w nim zdobyć narzędzie do kupna daleko bardziej ważnego.

KSIĄŻĘ
— Waćpan jesteś niepoprawnym marzycielem. Kupujesz republikanów, jak owce na jarmarku.

ANTRAIGUES
— Mam nieodwołalne zlecenie ze strony mego króla i ze strony księcia de la Vauguyon, żeby za wszelką cenę przekupić Bonapartego, oraz jego pomocników. Wasza książęca mość może raczy zwrócić uwagę, że mamy wszyscy nóż na gardle! Jest to nasz interes wspólny: interes stanów weneckich, interes waszej książęcej mości, interes Ludwika XVIII i tych ośmiuset zbiegów, którzy się kryją w cieniu świętego Marka, interes mój i interes pana Mordwinowa, pana Worsley’a i pana Drake. Bonaparte jest u szczytu potęgi.

KSIĄŻĘ
— Tem gorzej dla twych pomysłów, jeżeli ten grabieżca jest u szczytu potęgi.

ANTRAIGUES
— Mamy zawiązaną korespondencyę z jednym z jego generałów, który dotąd ukrywa się pod imieniem Boulard. Liczymy na generałów Kilmaine i Dumas. Obecnie nadarza się sposobność rozmowy. Musimy z niej wszyscy skorzystać. Powinniśmy zaprosić tego młodego Polaka na nasze zgromadzenie.

KSIĄŻĘ
— Jakto? Drwisz chyba! Zaprosić adjutanta Bonapartego na nasze tajne zgromadzenie.

ANTRAIGUES
— Tak jest, tak jest! W patetycznych przemówieniach, wśród obustronnych deklamacyi będziemy mieli sposobność poznania jego natury, wysondowania jego duszy. To się na osobności zrobić nie da. Nie można człowieka zbadać lepiej, niż w sporze, wśród namiętnych wynurzeń o tak zwanych zasadach, principiach i poglądach.

KSIĄŻĘ
— Jednego z tych, którzy mnie pozbawili wszystkiego, mam wpuścić do mego domu!

ANTRAIGUES
— Przyjdzie on dziś niewątpliwie. Ośmielam się zwrócić na to uwagę waszej książęcej mości, że daleko łatwiej będzie poznać jego misyę w licznem gronie, wśród otoczenia jednomyślących, łatwiej zachować wyniosłość, a rzecz poznać, niż samemu.

KSIĄŻĘ
— Skądże waszmość wiesz, że on przyjdzie dziś niewątpliwie?

ANTRAIGUES
— Poważyłem się doradzić mu to za pośrednictwem tegoż Montgaillard’a. Co więcej — Montgaillard powiadomił go sekretnie... z mego polecenia o dzisiejszem sekretnem zebraniu...

KSIĄŻĘ
(z gniewem)
— Mości panie!

ANTRAIGUES
— To jest deska ratunku. Musiałem to uczynić. Musiałem! Jeżeli zawiedzie nas nadzieja zdobycia Bonapartego, za tydzień, za dwa tygodnie trzeba będzie uciekać z Wenecyi.
(Służący we wspaniałej liberyi uchyla portyery i wymienia nazwisko).

SŁUŻĄCY
— Generał Condulmero.
(Wchodzi Condulmero, generalny pomocnik proweditora ziemi suchej. Kłania się nisko księciu, wita Antraigues’a).

KSIĄŻĘ
— Wodzu! Jakież wieści?

CONDULMERO
— Miłościwy panie, — wieści bardzo złe...

KSIĄŻĘ
— Nie rozumiem... Macie w mieście około czterech tysięcy rodaków i około jedenastu tysięcy Słowian. Tak powiadają. A przecież to jest siła! Stolica, przy jej położeniu, może być nie do zdobycia.

ANTRAIGUES
— Na morzu dwadzieścia pięć galer liniowych, piętnaście fregat, ze sto siedmdziesiąt brygów i łodzi kanonierskich. Z dziesięć tysięcy żołnierza załogi. W arsenale z ośm tysięcy sztuk broni.

CONDULMERO
— Pan hrabia z drobiazgową dokładnością zna nasze siły...

ANTRAIGUES
(opryskliwie)
— Jest to moja zasada, żeby wszystko znać dokładnie.

KSIĄŻĘ
— Dalmatyńcy napełniają miasto i laguny wrzawą wojenną. W obóz przemienili waszą piękną Wenecyę. Do czegóż służy ta tłuszcza?

CONDULMERO
(w posępnej zadumie)
— Zły czas przyszedł na piękną Wenecyę. Zewnątrz nieprzyjaciel najpotężniejszy. Wewnątrz... Wszechmocny Boże!
(Służący uchyla portyery i wymienia nazwiska wchodzących gości, którzy są w perukach i ciemnych strojach).

SŁUŻĄCY
— Jego dostojność — Mikołaj Erizzo. — Jego dostojność — Karol Ruzzini. — Jego dostojność — Piotr Dona. — Jego dostojność — Józef Priuli.
(Czterej patrycyusze wchodzą, witają księcia i poprzednich).

CONDULMERO
— Czas ucieka...

MIKOŁAJ ERIZZO
— Musi go wystarczyć, generale, na to, żebyśmy mogli zebrać wszystkie siły, wszystkie środki i żebyśmy mogli bronić się do upadłego. Naszym niezrównanym sprzymierzeńcem są laguny i męstwo Dalmatów.

PIOTR DONA
(ironicznie)
— Brońmy się do upadłego!

KAROL RUZZINI
— Brońmy się do upadłego! Czemużby nie? To przecież sprawa tak prosta w dziejach Wenecyi. Nieprzyjaciel naszedł nasze granice? Mamy żołnierzy na żołdzie, mamy wodzów, są proweditorowie lagun i suszy. Wydajmy rozkazy — i brońmy się. Cóż z tego, że nasz nieprzyjaciel, ów jakiś tam dwudziestosiedmioletni Korsykanin, wdarł się już z nizin włoskich w góry Tyrolu i Istryi i po zdławieniu Beaulieu’ego, Wurmsera, Alvinzy’ego i samego najjaśniejszego arcyksięcia, po odniesieniu szalonych zwycięstw w czternastu bataliach głównych i w sześćdziesięciu bitwach, po zabraniu do niewoli stu tysięcy z górą niewolnika, po wydarciu przeciwnikom pięciuset dział polowych i dwu tysięcy dział wielkiego kalibru. Dostojni panowie! Ten człowiek wydarł i posłał do skarbu sankiulotów trzydzieści milionów, wywiózł z Włoch trzysta bezcennych dzieł sztuki. Królowie Sardynii, Neapolu, ojciec święty, jego wysokość książę Parmy, jego wysokość...

MIKOŁAJ ERIZZO
— Ależ wiemy!

KAROL RUZZINI
— Ale myl My probujmy szczęścia! Czemużby nie? Walczmy do upadłego! Wystąpmy! Mamy przecie siedm regimentów piechoty i ośm do dziesięciu słowiańskich żołdaków przeciwko jego ośmdziesięciu tysiącom niezwalczonego żołnierza. No — i żadnego sojusznika.

JÓZEF PRIULI
— Lud wiejski stoi po naszej stronie. Oto nasz sojusznik! Okrzyk — viva san Marco! — który się był rozległ w Val-Sabia, może rozbrzmieć niespodziewanie w całej ziemi weneckiej. Na skinienie Ottolini’ego, podesty w Bergamo, ruszyli się przecie chłopi w ośmnaście tysięcy. Czyż to nic nie znaczy? Te kilkanaście tysięcy rusznic bergamończyków może przynajmniej, jak sądzę, zdeptać tłuszczę miast, zasadzającą wiechę wolności. Miasto jest niedostępne, mamy wojsko, mamy marynarkę, możemy się bronić!

MIKOŁAJ ERIZZO
— Ożyje jeszcze na ziemi weneckiej zemsta Werony! Jak tam czterystu żołnierzy francuskich w jednej godzinie skonało od sztyletu...

KAROL RUZZINI
— Czterystu bezbronnych, a nawet leżących po szpitalach, czem nie należałoby się chwalić! Ottolini! Bergamo! Zemsta! Cóż jest bardziej pogardy godnego, jak wylew słowny patryotyzmu, za którym niema bezdennej siły i nieśmiertelnej pracy! Ależ wspomnijcie, miłościwi panowie, na rewolucyę jakobińską w Brescii, skierowaną przeciwko nam, na rewolucyę w temże Bergamo, w Cremonie... Święty Marek obalony tam został przez nasz własny lud i na jego miejscu zasadzona jakobińska gałąź!

JÓZEF PRIULI
— Niczego to nie dowodzi!

KAROL RUZZINI
— Niczego nie dowodzi?...

JÓZEF PRIULI
— Oczywiście. Jeśli w Bergamo motłoch zasadza na placu drzewo wolności, to w Castiglione nasi chłopi rozbrajają oddział francuski. Tosamo dzieje się w Chiari, Valeggio, w Desenzano. Czyliż ośmielicie się własnemu naszemu ludowi wydrzeć z rąk broń? Ten lud na własną rękę usiłuje zdobyć port w Chiusa, rozbraja oddział 200 Polaków, śpieszących, żeby się połączyć z Francuzami...

CONDULMERO
— Niepewny to sojusznik na wojnie — lud.

ANTRAIGUES
— Ośmielę się zabrać głos i zauważyć, że przecież to najeźdźca podburza wasz lud, miłościwi panowie, przeciwko prawowitej, odwiecznej władzy, — ośmiela go do podniesienia ręki na cześć świętego Marka, — buntuje go przeciwko ojczyźnie. Z chwilą kiedy zwrócicie się przeciwko najeźdźcy, lud straci w nim podstawę, źródło poduszczeń, i stanie po waszej stronie. Lud jest, jak dziecko. Ocknie się z szału w ciągu jednej godziny i, jak jeden człowiek, pośpieszy ku obronie narodowej świętości. Należałoby tedy wytężyć wszystkie siły...

CONDULMERO
(niecierpliwie)
— Dostojny panie hrabio, my czynimy, na co nas stać! Krew francuska obfitą strugą polała się w Weronie. Włoska ręka nie zadrżała przed niczem! Ale nasze oczy nie jedno widzą. Patrzymy na skutki i sięgamy myślą do głębin. Ludność Werony musiała być rozbrojona, a ów lud wiejski, na który się tu powoływano, górale z okolic Bergamo, — również broń złożył, jak się właśnie dowiaduję. Co stokroć gorsza, w Salo nad Gardą wybuchło wśród chłopów, — powtarzam — wśród chłopów, — powstanie przeciwko świętemu Markowi. Rozbrojono tam naszych Dalmatyńców do nogi.

MIKOŁAJ ERIZZO
(z przerażeniem)
— Madonna!

(Służący rozchyla portyerę i wpuszcza trzech nowych gości).

SŁUŻĄCY
— Jego dostojność — Piotr Spada. Jego dostojność — Jan Minoto. Jego dostojność — Piotr Bembo.
(Przybysze uniżenie pozdrawiają księcia i witają się z zebranymi).

PIOTR SPADA
— W mieście kipi wybuch. Nasza gondola przesuwała się bocznemi kanałami. Słychać krzyki.

JAN MINOTO
— Zdala dochodzą strzały.

PIOTR BEMBO
— Ludność podzieliła się na dwa obozy. W jednym są entuzyaści nowych mrzonek, ludzie nieraz skądinąd szlachetni, oświeceni, porządni, natury naśladowcze, nieoporne, modnisie, awanturnicy, szaleńcy, nędzarze, motłoch... Z drugiej — kto? My, nieprzyjaciele Francyi jakobińskiej...

ANTRAIGUES
— Arystokracya tego miasta, najpiękniejszego na ziemi, synowie dożów, czciciele przeszłości. Nienawidzicie, miłościwi panowie, sprawców rewolucyi francuskiej, — to słuszna. Ośmielam się jednak powiedzieć, gdyż lękam się o los miasta, — że ta nienawiść jest jedyną waszą siłą. Nie widzę czynów! Zatrważający upadek finansów i zniweczenie siły oporu w ludzie. Oto wasza słabość. Tu czerpie swoją moc motłoch, czujący za plecami potęgę sankiulotów...
(Służący uroczyście rozsuwa połowice zasłony i wpuszcza nowego gościa).

SŁUŻĄCY
— Jego dostojność — prokurator Franciszek Pesaro.
(Poruszenie ogólne. Wchodzi Pesaro. Książę podnosi się na jego spotkanie).

FRANCISZEK PESARO
— Wasza książęca mości! — przybywam chyłkiem, w zakrytej gondoli, — ja, prokurator rzeczypospolitej...

KSIĄŻĘ
— Ufajmy, że Wenecya pokaże jeszcze pazury swego lwa!

CONDULMERO
— Wenecya mogła była pokazać wrogom pazury swego lwa, gdyby nie to, że tak długo liczyła na niezwyciężone armie Austryi — i na jej życzliwość.

KSIĄŻĘ
(z uśmiechem ironii)
— Któż nie liczył na niezwyciężone armie Austryi!...

CONDULMERO
— Lękaliśmy się, żeby Austryi nie obrazić aliansem z jakobinami. Dziś, gdy zdławiony został Beaulieu, Wurmser, Alvinzy i sam genialny arcyksiążęcy wojownik, najznakomitszy z generałów, Austrya wydaje nas na łup tymże jakobinom. Teraz okazuje się — o, ironio rzeczy! — że to Wenecya obraziła Francyę. Dla tego to wojska francuskie zalewają nasz kraj.

FRANCISZEK PESARO
— Straszliwe dzieje! Chłopi, gotowi zginąć w obronie świętego Marka, rozbrojeni, załoga Werony ma być na nasz rozkaz skarana, gdyż tak chciał Bonaparte. Kolumny francuskie z medyolańszczyzny, z Werony, z Romanii w naszych oczach wkraczają do Padwy... Ogłaszają tam bezkarnie rewolucyę, ciągną w stronę Wenecyi, a prawe wybrzeże Mincio stoi w otwartem przeciwko nam powstaniu. Krew nasza powstała przeciwko nam i przeciwko nam wezwała nieprzyjaciela. Ja sam, kiedym zamarzył o walce z Bonapartem, miałem przeciwko sobie senat wenecki.

MIKOŁAJ ERIZZO
— Nie wszystek!

FRANCISZEK PESARO
(z uśmiechem)
— A tak. To mam na pociechę, że nie wszystek...
(Służący rozsuwa zasłonę i wpuszcza nowego gościa).

SŁUŻĄCY
— Jego dostojność — kawaler Mordwinow, rezydent Jego Imperatorskiej Mości cesarza Rosyi.
(Kawaler Mordwinow wita księcia, zgromadzonych gości i zajmuje miejsce}.

JAN MINOTO
(zwracając się do Mordwinowa)
— Mówiliśmy tutaj o stanie naszej rzeczy. Zjawiska takie, jak zemsta ludu w Weronie i stłumienie rozruchu, są niemal normalnemi w czasach burzliwych. Zemsta ludu wybuchła — i została stłumiona przez siłę wojskową. Nie należy liczyć na siłę tak bez wartości, jak ślepa zemsta ludu, w rzeczach wojny — ale również nie należy popadać w rozpacz na widok naturalnego następstwa wybuchu. Istotnie przykry to był widok. Patrzałem na ucieczkę tego mściwego ludu z Werony przed wejściem kolumn francuskich do miasta. Droga z Werony do Wenecyi literalnie pokryta była przez pojazdy, wózki ręczne i ciągnione przez muły. Tłuszcza uchodziła piechotą. Mężczyźni wyprzedzali kobiety, niosące dzieci na ręku. Uciekano również na tratwach i łodziach po falach Adygi. Oto co zostało z niebiesko-żółtej kokardy werońskiej!

PIOTR BEMBO
— Uczyniliśmy tam i tutaj co było można. Proweditorowie Istryi, Dalmacyi i Albanii nadesłali wszelkie siły wojskowe, jakie udało się na ziemiach słowiańskich zgromadzić. W porcie naszym zebrane są wszystkie statki, jakie posiadamy. Wzmocniliśmy czynność w arsenale. Wznosimy fortyfikacye i ustawiamy baterye. Zebraliśmy skarb narodowy od ofiarnych obywateli. Cóż z tego? Oto z chwilą zjawienia się armii francuskiej w weneckiem, płomień rewolucyi począł wybuchać w naszych miastach. Straszna to jest prawda... Musimy tedy walczyć z nieprzyjacielem zewnętrznym, który ma zaciekłego sojusznika w naszym własnym obozie.

FRANCISZEK PESARO
— Dostojni panowie! Nie dla smutnych rozpamiętywań i nie dla jałowych wyłuszczeń sprawy zebraliśmy się tutaj, — niestety, jak spiskowcy! — (zwrócony w stronę księcia Modeny) — pod gościnnym dachem naszego książęcego gościa. Czas nasz ucieka. Jeżeli dziś nie poweźmiemy rezolucyi, godnej mężów Wenecyi, następców Dandola, Zena i Morosini’ego, — wszyscy, Wenecyanie i goście miasta, — wszyscy stracimy ostatnią deskę ratunku. Niestety! Gbur wysłany przez Bonapartego, jego przyboczny oficer, wszedł był na salę Rady weneckiej, którą czcił przez wieki wszystek świat, — nie zdejmując kapelusza, stanął obok krzesła doży, na miejscu, gdzie zwykł zasiadać patryarcha, podniesionym aż do zuchwalstwa głosem oskarżył wszystek senat o organizowanie rzezi werońskiej, odczytał punkty najezdniczych żądań, w imieniu „najpierwszego narodu ziemi“ zagroził nam zemstą, a jako najcięższą winę wytknął właśnie tę, Że dajemy gościnność jego książęcej mości, księciu Modeny. Wiemy to wszyscy, więc z bólem to przytaczam. Nie na salach świetnej rady decydować się może sprawa mojej ojczyzny, lecz tutaj, pod dachem gościa...

KSIĄŻĘ
— Pod dachem zbiega.

FRANCISZEK PESARO
— Wasza książęca mości! Te środki ratunku, które wsp��lnie pod dachem waszej książęcej mości znaleść zdołamy dla wspólnej sprawy, staną się miarodajnemi dla posiedzeń jawnych rady. Jesteśmy otoczeni szpiegami. Każde słowo publiczne znane jest wrogom, każde postanowienie czynu dolata ich uszu, zanim się czyn począł. Dola nasza, dola emigracyi francuskiej i dola waszej książęcej mości jest wspólna, więc i narada musi być wspólna. Będę szczery. Gdym miesiąc temu stanął przed obliczem tego zuchwałego człowieka w charakterze posła stanów weneckich, jako na jeden z najważniejszych powodów zguby mojej ojczyzny, Bonaparte wskazywał na gościnność, której udzieliliśmy waszej książęcej mości. Mówiłem wówczas w głębi duszy swej: prędzej w głębinę laguny zapadnie się święty Marek, niż Wenecyanin wypowie gościnę dostojnemu książęciu ziemi włoskiej!

KSIĄŻĘ
— Dziękuję, miłościwi panowie, za ten, za ten... wyraz gościnności. Pragnąłem sam, ażeby w tych izbach, które przez mnogość pokoleń ojczystemi dla mnie się stały, na waszej lagunie, rozstrzygnęła się moja i wasza sprawa. Jeżeli postanowicie, że moja tutaj obecność naraża Wenecyę...

FRANCISZEK PESARO
— Tego nie postanowimy!

MIKOŁAJ ERIZZO
— W żyłach naszych płynie krew dożów tego miasta. Jesteśmy nie tylko ich potomkami, lecz spadkobiercami ich ducha. Rzekliśmy w oczy generałowi Bonaparte nasze zdanie w tej sprawie.

CONDULMERO
— Poczytujemy słowa dostojnego prokuratora Pesaro za wyczerpanie pierwszego punktu naszych obrad. Przystępujmyż coprędzej do dalszych! Co czynić?
(Służący rozsuwa połowice zasłony i wpuszcza nowego gościa).

SŁUŻĄCY
— Jego dostojność — kawaler Worsley, rezydent Jego królewskiej Mości króla Anglii...
(Wchodzi Worsley, wita księcia i zgromadzonych).

ANTRAIGUES
— Zadaniem wszystkich jest wojna święta, krucyata przeciwko nowoczesnej Francyi. Gdziekolwiek istnieje setka żołnierzy i setnik, ta setka i ten setnik powinny podnieść oręż i iść w drogę przeciwko dyrektoryatowi!

CONDULMERO
(ironicznie)
— To z dzieła kardynała Borgia... Ciekawa rzecz, czy w tej chwili przemawiał autor, czy czytelnik. Znamy wszyscy dalszy ciąg tyrad: potrójna demonstracya wojskowa ze strony Alp, od strony gór Jura i od strony Pirenejów. Na razie chodzi nam o rzecz mniejszej wagi, o nas samych, to znaczy, o los naszej Wenecyi.

ANTRAIGUES
— Wodzowie dawnych, chrześcijańskich pokoleń, gdy następował zewnętrzny nieprzyjaciel, wiedzieli co czynić: przypasywali oręż do boku i hełm wdziewali na skroń.

CONDULMERO
— Te przykłady heroizmu zaczerpnąłeś, panie hrabio, z historyi twej pierwszej ojczyzny, Francyi, z historyi twej drugiej ojczyzny, Rosyi, — czy z historyi innej jakiej, jeszcze nowszej ojczyzny, naprzykład Austryi? A może z własnych je wysnułeś dzieł, natchnionych mądrością twych dawniejszych mistrzów i przyjaciół — Voltaire’a, Rousseau i Mirabeau?

ANTRAIGUES
(wyniośle)
— Twierdzę dziś, że Francya bez króla jest dla mnie trupem. Nikt nie kocha trupa. Gdyby trzeba było dla utrzymania monarchii uczynić ofiarę z dwudziestu milionów Francuzów, zbuntowanych przeciwko prawowitemu królowi, a miało pozostać dwa lub trzy miliony żywych wierne królowi — nie należałoby się wahać ani sekundy!

FRANCISZEK PESARO
— Tak. Piękne słowo. Wracajmy jednak od pięknych słów do naszej smutnej sprawy. Łańcuch wojsk francuskich opasuje coraz ściślej Wenecyę — i pożar rewolucyjny otacza ją ze wszystkich stron. Jakiż mamy przypasywać oręż? Przeciwko komu? Co czynić, czcigodni przyjaciele Wenecyi? Wezwaliśmy was pod ten gościnny dach...
(Milczenie).

KAWALER MORDWINOW
— Ośmielę się przerwać milczenie, aczkolwiek będzie to głos postronnego obserwatora, przyjaznego badacza. Było to zasadą nieśmiertelnej mej monarchini — skoro stwierdzony został fakt, że dla pokonania dwu nieprzyjaciół siła materyalna nie wystarcza — należy zawsze paktować z nieprzyjacielem silniejszym dla pokonania słabszego. Zmarła przed rokiem monarchini twierdziła, a to genialne zdanie trzeba pamiętać we wszystkich okolicznościach — należy raczej działać źle, niż nie mieć zdania. Tylko słabi ludzie nie mogą się zdecydować.

KAWALER WORSLEY
— W istocie. Są tedy dwaj nieprzyjaciele: armia francuska i rewolucya francuska, przeniesiona wewnątrz Wenecyi. Należałoby, idąc za myślą nieśmiertelnej Semiramidy północy, najprzód gruntownie zbadać sprawę, czy wszystkie sposoby zniszczenia jednego z nieprzyjaciół zostały wyczerpane, następnie gruntownie zbadać sprawę, który z nieprzyjaciół jest silniejszy.

KAWALER MORDWINOW
— Właśnie to miałem na myśli. W ten sposób można będzie uratować, jeśli nie całość, to przynajmniej część dawnej władzy.

KAWALER WORSLEY
— Należy jednak wyczerpać wszelkie siły, wszelkie środki, poruszyć wszystkie sprężyny i puścić się we wszelkie podejścia.

CONDULMERO
— Jakże to zbadać, który z nieprzyjaciół większą ma siłę? Wojska Bonapartego lada chwila staną w Mestre, a lud nasz własny z krzykiem go przyzywa. Na jakiejże szali zważyć dwustronne niebezpieczeństwo?

KAWALER WORSLEY
— Gdyby nie to, że nieprzyjaciel zewnętrzny jest królobójcą i jakobinem, rada byłaby prostą. Skoro bowiem chodzi o utrzymanie w swych rękach władzy, należałoby skorzystać z nieprzyjaciela, jako z materyalnej siły i tę siłę skierować przeciwko zbuntowanemu ludowi. Nie lud wówczas wzywałby nieprzyjaciela, lecz wasza prastara władza. Byłoby to widowisko godne bogów, gdyby sankiuloci dławili sankiulotów w interesie waszej arystokracyi. Sam nieprzyjaciel dążył nawet dawniej do tego celu, żądając wielokrotnie tylko nieznacznych zmian konstytucyi weneckiej. Dziś już do tego celu i widowiska dążyć nie należy ze względów innej natury. Przeciwnie, należy może wejść w porozumienie z nieprzyjacielem wewnętrznym, natychmiast uśpić jego wzburzenie obietnicami, a pozorem daleko idących ustępstw rozpalić jego uniesienie do walki z Francyą.

CONDULMERO
— Znany to przepis moralności... Czytaliśmy go nieraz na kartach Fra Paolo Sarpi, uczyliśmy się na pamięć. Nie! To mądrość minionego czasu. Dziś ta sztuka wykradania motłochowi wolności i bogactw jest bezużytecznym zbiorem paragrafów oszustwa. Motłoch znalazł inny kodeks w wojskach republiki francuskiej. Już go nikt nie uśpi obietnicami, ani pozorem ustępstw.

MIKOŁAJ ERIZZO
— W istocie rozpadliśmy się na dwa obozy...

CONDULMERO
— Obozy! Na kogóż to mam liczyć w naszym?! Na bogatych sybarytów, na cicisbeów i dżentildonny? Na tchórzów i chwalców, wiszących dla zysku przy naszej władzy? Gotów jestem wydobyć oręż, gotów jestem — na kości świętego Marka! — utopić go we własnej piersi, gdyby to dało obronę miastu. Wenecya! Boskie, jasne, rodzinne miasto! Śmieje się, bawi, ucztuje, zalega teatry, śpi w puchu, kołysze się w gondoli... Muszę dbać, jak tchórz, żeby nie najmowano sławian do mordowania po zaułkach bezbronnych jakobinów, muszę baczyć, żeby lekkomyślną fanfaronadą patryotyzmu nie przyśpieszono dnia zguby. Wspomnijcie, dostojnicy, sprawę Laurier, która nad nami wisi, jak miecz Damoklesa — a oto dwa dni temu wynikła nowa. (Zwrócony do Antraigues’a). Pomocnik pana hrabiego d’Antraigues’a, marsylczyk Goujon zerwał na placu świętego Marka kokardę trójkolorową z kapelusza pewnego starca, jak się okazało, tłomacza poselstwa rzeczypospolitej francuskiej, znawcy wschodu, przyjaciela Bonapartego, „obywatela“ Venture’a. Ta sprawa może się stać powodem natychmiastowego konfliktu...

ANTRAIGUES
(z ironią)
— Doprawdy? ta drobna sprawa?

KAROL RUZZINI
— Trzeba uśpić gniew Bonapartego. Trzeba szukać środków innego rodzaju, niż wymachiwanie szablą słowiańskiego najemnika.

PIOTR DONA
— Prowadziłem z tym człowiekiem rozmowy w Gorycyi. Usypiałem już jego gniew. Jeszcze we mnie krew kipi na wspomnienie jego krzyku, że chce „wszystkiego“, — że chce uwolnienia wszystkich „więźniów”, to znaczy, wszystkich naszych zdrajców, „przyjaciół Francyi”, że przyjdzie łamać nasze ołowiane dachy, nasz senat i nasze prawa. Z człowiekiem tym niema dyplomatycznej rozmowy.

ANTRAIGUES
— Pan Rudolf Haller czynił przecie nadzieję, że gdyby mu dostarczono wielkich sum, probowałby uśmierzyć nieprzejednany gniew sławetnego wodza. Klucz do jego honoru ze sztab cekinowych... a nadewszystko do honoru szanownych dyrektorów...
(Służący rozsuwa zasłonę i wpuszcza nowego gościa).

SŁUŻĄCY
— Jego dostojność — Daniel Delfino.
(Wchodzi Daniel Delfino, wita księcia i zgromadzonych).

DANIEL DELFINO
— Wysiadając z gondoli, spostrzegłem nieznanego człowieka, zawiniętego w płaszcz. Człowiek ten wyskoczył z gondoli i wszedł do tego pałacu. W sali na dole zrzucił płaszcz: jest w mundurze oficera francuskiego. Domagał się od służby, ażeby go natychmiast wpuszczono przed oblicze waszej książęcej mości.

ANTRAIGUES
— Jak wygląda?

DANIEL DELFINO
— Młody, dwudziestokilkuletni, wysmukły. Włosy długie, małe wąsy...

ANTRAIGUES
(do zgromadzonych).
— Widziałem tego człowieka w Cafe Florian al Genio i zebrałem o nim wiadomości. To tensam, poznaję go z opisu. Jeżeli to tensam, o którym mówię, to jest to jeden z adjutantów Bonapartego, który, jak słyszałem, przybywa z jakiemś zleceniem swego szefa, z jakąś specyalną misyą do jego książęcej mości. Czy nie znajdujecie, dostojni panowie, że należałoby przyjąć tego posła właśnie teraz, pod pozorem, że jego książęca mość udziela zwykłej audyencyi swym znajomym? A nuż zdołamy powziąć ważną jaką wiadomość? Należałoby sprobować, czy nie uda się wybadać do naszych celów tego oficera, a może nawet zużyć go odpowiednio...

JAN MINOTO
— Jeżeli na to zgodzi się jego książęca mość...

KAROL RUZZINI
— Oczywiście, o ile jego książęca mość...

KSIĄŻĘ
— Będzie to gość wasz, miłościwi panowie. Sala ta jest do waszej dyspozycyi. Ja będę widzem i słuchaczem tej zajmującej sceny.

FRANCISZEK PESARO
— Nie wiemy, kto to jest, co za jeden, czego chce — i wprowadzamy go na naszą schadzkę.

ANTRAIGUES
— Jeżeli się rzecz nie uda, wyprawi się go niezwłocznie. Jeżeli się uda, skorzystamy wszyscy. Jest to młody Polak, zapalczywy, jak oni wszyscy...

MIKOŁAJ ERIZZO
— Zamiast wpuszczać tutaj i deprawować tego gościa, chętniej pchnąłbym go sztyletem w plecy i z okna wyrzucił w kanał!

PIOTR SPADA
— Ja również!

CONDULMERO
(z ironią)
— Toby nas, oczywiście, wybawiło od wojny z Bonapartem!

DANIEL DELFINO
— Przecież takich spraw, o jakich tu wspomniał kawaler d’Antraigues, nie można załatwiać w licznem gronie i przy świecach.

ANTRAIGUES
— Te sprawy najlepiej bada się i sonduje w licznem gronie.
(Służący uchyla portyery, wchodzi nieśmiało i zgarbiony przed księciem anonsuje półgłosem).

SŁUŻĄCY
— Jakiś oficer francuski domaga się natarczywie, żebym go wpuścił przed oblicze... Nazwisko Sułkowski.
(Książę daje znak. Służący rozchyla zasłonę i wprowadza Sułkowakiego, który ma na sobie zniszczony swój mundur, szpadę u boku. Sułkowski szuka oczyma wśród zgromadzonych — księcia. Domysłem wiedziony skłania się przed gospodarzem).

SUŁKOWSKI
— Mam ustne zlecenie od szefa wojsk francuskich, generała Bonapartego, do księcia Modeny Herkulesa III-go d’Este.

KSIĄŻĘ
— Jesteś w moich progach, mości panie.

SUŁKOWSKI
— Generał Bonaparte polecił mi, ażebym stawił się przed obliczem waszej książęcej mości...

KSIĄŻĘ
— Nie mam honoru znać generała Bonaparte.

SUŁKOWSKI
— W istocie, tak nieszczęśliwie złożyły się okoliczności, że szef wojsk francuskich, generał Bonaparte, nie miał szczęścia zastać waszej książęcej mości w Modenie, kiedy się tam udał na czele swych wojsk, w celu wyrażenia admiracyi dla cnót waszej książęcej mości. Szef wojsk francuskich żywi jednak nadzieję, że może będzie miał szczęście wynagrodzić sobie przykrość, spowodowaną przez nieprzyjazny zbieg okoliczności, i wyrazi admiracyę dla cnót waszej książęcej mości w miejscu ob e cnego pobytu waszej książęcej mości, mianowicie, tutaj, w Wenecyi.

KSIĄŻĘ
— Dałem już dziesięć milionów na mocy zawieszenia broni w Medyolanie. Dałem bezcenne dzieła sztuki.

SUŁKOWSKI
— Pokój dotychczas nie został zawarty, a zawieszenie broni złamane. Księstwo Modeny wspomagało wszelkiemi siłami wojska austryackie, oblężone w Mantui.

KSIĄŻĘ
— Czy waszmość pan jesteś zwiastunem przybycia do Wenecyi swego szefa?

SUŁKOWSKI
— Nie. Jestem turystą, podziwiającym na rozkaz mego dowódzcy cuda architektury weneckiej. Przed czterema laty zdarzyło mi się przybyć na plac świętego Marka, ale wówczas dostojni prokuratorowie rzeczypospolitej uznali za konieczne, ażebym opuścił granice Wenecyi w ciągu dwudziestu czterech godzin. Ten nieprzyjemny dla mnie zbieg okoliczności pozbawił mię sposobu poznania cudów architektury i sztuki, zgromadzonych w murach królowej Adryatyku. Obecnie będę może miał możność dłużej zabawić na uroczych lagunach, wobec czego szef wojsk francuskich na wypadek, gdybym miał szczęście stanąć przed obliczem waszej książęcej mości, zlecił mi wyrazić kilka zdań, które mam powtórzyć bez świadków.

KSIĄŻĘ
— Grono osób, które waszmość tutaj spostrzegasz, stanowi koło moich przyjaciół. Jestem wygnańcem, nie mam sekretów dla tego grona mych gości, a gospodarzy tego kraju — zwłaszcza, że zlecenie pochodzi od osoby zgoła mi nieznanej i obojętnej.

SUŁKOWSKI
— Poznaję tylko kilka osób w tem szacownem gronie. Ponieważ zaś zlecenie mego szefa nosi charakter ściśle poufny, mimo zezwolenia waszej książęcej mości, które ma dla mnie siłę rozkazu, nie decyduję się mówić.

KAWALER WORSLEY
(zwrócony do księcia)
— Być może, że nasza obecność, jako osób postronnych w tym kraju, krępuje pana turystę. Wobec czego pozwoli wasza książęca mość, że się oddalę...

KSIĄŻĘ
— Żałowałbym bardzo, milordzie, gdyby ta drobna i nic w gruncie rzeczy nie znacząca okoliczność pozbawiła nas twego towarzystwa.

KAWALER WORSLEY
— Jestem zawsze gotowy do usług waszej książęcej mości.

KAWALER MORDWINOW
— Nie chciałbym ze swej strony wpływać na opóźnienie wynurzeń oficera generała Bonaparte.

KSIĄŻĘ
— Obecność wasza, panowie, na opóźnienie tych wynurzeń nie wywiera wpływu.

SUŁKOWSKI
(zwraca się do Antraigues’a)
— Moje turystyczne lettres de créance wystarczają, widocznie, tylko dla pana hrabiego d’Antraigues, ambasadora króla Francyi Ludwika XVIII-go w tem sławnem państwie weneckiem. Czyżbyś w istocie, panie hrabio, poświęcał więcej uwagi znaczeniu mego turystycznego posłannictwa, niż kawaler Worsley, lub kawaler Mordwinow?

ANTRAIGUES
— Korzystam przedewszystkiem ze sposobności, ażeby odnowić znajomość, zawartą z waszmość panem, panie hrabio Sułkowski, tak dawno. Nie pamiętasz może tych czasów, kiedy widywałem cię na dworze Stanisława Augusta w królewskim pałacu Warszawy, przy boku czcigodnego starca, twego stryja...

SUŁKOWSKI
(zbliżając się do Antraigues’a)
— W istocie, tego nie pamiętam. Ale dobrze przypominam sobie te czasy, jakieś dwanaście lat temu, kiedy na dworze wersalskim tyle mówiono o tobie, panie hrabio, i o pięknej Georginie, księżnej Devonshire... (cicho) ...co w taki gniew wprawiało pewną wysoko postawioną damę z otoczenia Maryi Antoniny...

ANTRAIGUES
— Byłeś waszmość wówczas ulubieńcem królowej, bawiłeś się u jej kolan. Wielokrotnie słyszałem, że cię bardzo lubiła zmarła monarchini.

SUŁKOWSKI
— Byłem wówczas czternastoletnim komandorem maltańskim z pensyą 12.000 złotych i domniemanym narzeczonym córki pana Laborda, nadwornego milionera Wersalu. Miałem się nieźle.

KAWALER MORDWINOW
(zbliżając się)
— Jakże wiele zdążyłeś waszmość przeżyć w swem niedługiem życiu: od dworu ex-króla Stanisława Augusta i królowej Maryi Antoniny — aż do dworu sławnego generała Bonaparte!

SUŁKOWSKI
(zwracając się do księcia)
— Wasza książęca mość raczy mi wybaczyć ten przypadkowy rys mego życia, który tutaj nie z mojej inicyatywy został przytoczony. Kawaler d’Antraigues odnawia ze mną łaskawie znajomość, zawartą na dworze wersalskim. Winienem dodać, że mój wychowawca, szlachcic polski, książę August Sułkowski, pragnąc mnie przysposobić do karyery dyplomatycznej, woził mię od jednego do drugiego monarszego dworu i wprowadzał usilnie w owoczesny wielki świat. W taki to sposób nosiłem w dzieciństwie mundur maltański i bawiłem się uroczo na dworze Maryi Antoniny...

KSIĄŻĘ
— Pocieszasz waszmość moje stare serce wspomnieniem dobrem siostry mego zięcia...

ANTRAIGUES.
— Pamiętam dnie i tygodnie, kiedy w Bogu spoczywająca monarchini powtarzała twoje zagadki, twoje anegdotki i dowcipne słówka, a dwór roznosił je po pałacach.

SUŁKOWSKI
— Natomiast pan, panie hrabio, byłeś tam nieco później — źle widziany. Uważano cię za zaciekłego zwolennika filozofów, — no, i słusznie! — palono twoje wolteryańskie dzieła, gorszono się owoczesnemi twemi zasadami. I w rzeczy samej — pisałeś wówczas w swych książkach, że szlachta dziedziczna jest plagą, która rozszarpuje Francyę. A ileż to zniewag i żółci wylałeś na monarchów Europy, czyli, jak wówczas mówiłeś, despotów!

ANTRAIGUES
— Wypadki późniejsze musiały zmienić nie tylko moje poglądy.

KAROL RUZZINI
— Miło nam jest nad wyraz powitać w waszmość panu świadka i uczestnika tych pięknych czasów, których wspomnienie uśmiech radości wywołuje na usta.

SUŁKOWSKI
— Tak. Tamte czasy były nieustannym uśmiechem wesela. Wydaje mi się nieraz, że nie ja sam je widziałem i przeżyłem, lecz żem o nich czytał, jak o dawnej legendzie, w jakiejś książce Brantôma. Nawał zdarzeń późniejszych wytrzebił ich wspomnienie. Pamiętam przepych Wersalu i Tuilleryów — jak sen. Widzę w tym śnie mego wychowawcę, jednego z oligarchów Polski, granda Hiszpanii, para Anglii, ozdobionego błękitną wstęgą Francyi i wszystkiemi tytułami, jakie tylko wysłużyć sobie można na monarszych dworach...

KAWALER MORDWINOW
— Cóż się dzieje ze stryjem waszmość pana, księciem Augustem Sułkowskim?

SUŁKOWSKI
— Mój wychowawca dawno nie żyje. Sądziłem, że waszmość pan, jako ambasador i wysoki urzędnik cesarza Rosyi, wiedziałeś o tem, gdyż mój opiekun był na liście osób, pobierających pensyę roczną od dworu petersburskiego za zdradzanie w ciągu wielu lat swej polskiej ojczyzny. Od chwili jego śmierci zmniejszyły się wydatki rosyjskiego cesarstwa.

KAWALER MORDWINOW
— Twarde słowa miotasz waszmość o zmarłym.

SUŁKOWSKI
— A tak, twarde miotam słowa. Ojczyzna moja była w przededniu odrodzenia, w dobie skupionej, wytężonej, wewnętrznej pracy ducha najlepszych jej synów. Wschodziła jutrznia nowa nad obszarami jej ziem. Cesarzowa Rosyi wytężyła wszystkie siły, żeby zniweczyć odrodzenie Polski, żeby utrzymać jej noc, — siłę szlachetczyzny, zgłupiałej w ciemnem próżniactwie — żeby zachować jej anarchię. Nastała nasza straszliwa śmierć. Mój wychowawca pobierał za to stałą płacę, ażeby wszystkiemi siłami utrzymać staro-szlachecką anarchię i sprowadzić na kraj śmierć.

KAWALER MORDWINOW
— Twarde słowa waszmości miotają się wyżej. Ja ich słuchać nie jestem w stanie. Ośmielę się zauważyć, że o lie wnosić mogę, jesteś waszmość poddanym syna cesarzowej, o której wyraziłeś się tak zuchwale.

SUŁKOWSKI
— Nie. Nie jestem poddanym cesarza Rosyi. Jestem żołnierzem wolności. Byłem bojownikiem rewolucyi polskiej, jestem bojownikiem rewolucyi francuskiej.

KAWALER MORDWINOW
— Doprawdy?

SUŁKOWSKI
— Kiedy miałem szesnaście lat, nurtował moją duszę nieposkromiony gniew na tych wszystkich, nawet najlepszych, w mem plemieniu, którzy nie umieli podźwignąć mas ludu, i rzucić go na was z potęgą Batorego. Za objawiony wyraźnie sąd o tych sprawach zostałem przez mego opiekuna wydziedziczony, wypędzony z domu i pozbawiony wszystkiego. Stanąłem wówczas w szeregu żołnierzy mojej ojczyzny. Koszary pułku strzelców stały się moim rodzinnym domem, a pola bitew o wolność — ojczyzną.

ANTRAIGUES
— Gdzież się znajduje to państwo wolności, którego granic waszmość bronisz? Czyliżby tam, we Francyi, gdzie rozjuszone tygrysy wyduszały się nawzajem tak niedawno, a teraz fakcya wydusza intrygą fakcyę?...
SUŁKOWSKI
— Państwo wolności jest tam właśnie, na temsamem miejscu, gdzie była jaskinia krzywdy, nędzy i nienawiści, której waszmość jesteś tutaj aż dotąd ambasadorem.

ANTRAIGUES
Jestem i będę do końca ambasadorem królewskich cieniów, których nieugięte, skrwawione głowy potoczyły się z szafotu, wzniesionego przez zbrodnicze znikczemnienie narodu. Mocodawcy moi umierali wyniośle, błagając Boga, ażeby ich krew nie padła na Francyę. Ale nie wysłuchana została modlitwa, gdyż zbyt wielką była zbrodnia morderców.

SUŁKOWSKI
Złym waszmość jesteś teologiem, bo właśnie nigdy Francya nie dosięgła większej potęgi i większej chwały, niż dziś. Rzeczpospolita, zbawiona przez Dantona, jak krater wulkanu wyrzuciła niezliczone szeregi żołnierzy, oparła się najazdowi cudzoziemców, który jej waszmość wraz z innymi szykowałeś. Dziś zawarły z nią sojusz wrogie pot��gi. Te, które go dotąd nie zawarły, oręż położy.

ANTRAJGUES
Oparty o mury świętego Marka, osaczony waszą przemocą, w tem ostatniem schronieniu...

KAWALER WORSLEY
Nie sądzę, ażeby w intencyach na szych leżały rekryminacye i inwektywy. Sądzę, że należałoby wrócić na grunt poprzedni — wymiany myśli, któraby doprowadziła do wyłuszczenia misyi kawalera de Sułkowski.

ANTRAJGUES
(zwrócony do księcia)
— Wasza książęca mość raczy mi przebaczyć...

KSIĄŻĘ
— Miłościwy panie! Jestem księciem, którego dziedzina leży w krainie mar, jak twoja, ambasadorze królestwa Francyi. Gdybym oto w tej chwili znajdował się w siedlisku mojej władzy, w cieniach świętego Geminiana, inaczej na honor wszystkich mar tego rodu (wkazuje na portret) odpowiedziałbym na słowa posła generała Bonapartego!

PIOTR SPADA
— Wasza książęca mość nie jesteś władcą mary! Na wolnej weneckiej ziemi jesteś u siebie, dok4dkolwiek wejdziesz i gdzie postawisz stopę. Potrafimy ukarać każdego śmiałka, któryby się ośmielił zakres czci waszej książęcej mości uszczuplić...

MIKOŁAJ ERIZZO
— Jeżeli zabraknie nam, potomkom dożów, płatnego żołdaka, — wasza książęca mość! — w zanadrzu weneckiego szlachcica kryje się ostatni sojusznik!

CONDULMERO
(do Spady i Erizza)
— Mowa Wenecyanina powinnna być skrytą i osłonioną sekretem taksamo, jak jego sztylet. Zaiste nie powinno się mówić o uderzeniu sztyletem! Należy albo uderzyć, albo powściągnąć rękę i ustom nakazać głuche milczenie. Słowo weneckie powinno być schowane w pochwie, jak sztylet!

KAWALER MORDWINOW
— Jakie nakazać ustom milczenie, jeśli kondotyer Francyi...

KAROL RUZZINI
— Miłościwy panie! Nie wiemy, zgoła nie wiemy, czy „obywatel“ Sułkowski jest kondotyerem...

KAWALER WORSLEY
— Sądzę, że nie do nas należy rozstrzygać takie sprawy.

PIOTR SPADA
— Własna jego ojczyzna została ujarzmiona, a oto przybył, żeby współdziałać w ujarzmieniu naszej!

SUŁKOWSKI
(zwrócony do Mordwioowa, wskazuje na order Virtuti millitari za bitwę pod Zelwą, przypięty pod klapą starego munduru).
— To znak mojej służby w walce z rodakami waszmość pana.

(zwrócony do Ruzzini‘ego):

— W istocie jestem kondotyerem, kondotyerem wolności. Byłem takim zawsze. Z niewielą takich w ojczyźnie mogłem się zrozumieć. W istocie przybywam współdziałać, miłościwi panowie, w ujarzmieniu waszej oligarchii, waszej przemocy nad przyszłością waszego ludu. To wy chcecie utrzymać nadal w więzieniu geniusz wenecki i losy narodu, podobnie, jak szlachta polska uczyniła to z geniuszem i dolą polskiego lud! Przychodzę wam powiedzieć, że potargane zostaną wszystkie bezsilne nici i węzły waszych intryg, że rozwarte być muszą ciemnice pod waszemi nędznemi tronami, ie rozkuty zostanie z kajdan wasz lud wenecki, paduański, weroński... Idzie bowiem nieubłagany Atylla przeciwko waszej tyranii. Wracacie na początek swych dziejów, ponieważ sami sprowadziliście ich koniec.

KAROL RUZZINI
— Jakże źle czynimy, podnosząc przeciwko sobie nawzajem nieuzasadnione zarzuty! Prawda, jak zawsze, leży pośrodku. Wszyscy się na to piszemy, ie niektóre urządzenia naszej ojczyzny nie mogą się podobać osobom, wychowanym w duchu nowych zasad Francyi.
(Kawaler Mordwinow, zniecierpliwiony mową Ruzzinie’go kłania się uniżenie księciu, żegna Franciszka Pesaro, Piotra Donę i innych. Nie skinąwszy Sułkowskiemu głową, wychodzi).
— Być może, Że urządzenia weneckie winny uledz jakiejś zmianie, ja w to teraz wchodzić nie mogę, gdyż to przekroczyłoby ramy, jakie sobie do tego przemówienia w myśli nakreśliłem, — jest to zresztą 1zecz pełnych władz naszego państwa. Ale właśnie w interesie nowej Francyi, w interesie jej przodujących mężów leżeć to winno, ażeby władze Wenecyi mogły posiąść pełnię swojej potęgi, gdyż dopiero za pomocą pełni potęgi weneckiej mogą być skutecznie, nie chwilowo i nie obłudnie, przeprowadzone te zmiany, jakie są, być może, zamierzone, a przez mężów nowej Francyi tyle pożądane.

JAN MINOTO
— Nie zabór przecież stoi na czele nowych zasad rzeczypospolitej francuskiej. Naszej rzeczypospolitej chodzi o to właśnie, jakiemiby sposoby przeprowadzić doniosłe dzieło reformy bez ryzykownych skoków w przepaść, jak naprawić i podeprzeć to, co być może chyli się do upadku. Bylibyśmy obywatelowi Sułkowskiemu, który, jak się okazuje, zbliżony jest do osoby generała Bonaparte, a jak sam pięknie się wyraził, jest kondotyerem wolności, bylibyśmy, mówię, niewypowiedzianie wdzięczni za wskazówki, za rady w tej materyi, jakimiby sposoby wpłynąć na generała Bonapartego, ażeby nam pozwolił przeprowadzić samym dzieło reformy i uratować naszą odwieczną wolność.

PIOTR DONA
— Obywatel Sułkowski wie może najlepiej, jako członek narodu chwilowo ujarzmionego, jak ściska się serce syna ojczyzny, kiedy na całość jej, dążącej do lepszego losu, następuje nieprzyjaciel zewnętrzny i kiedy usiłuje dyktować jej prawa, sprzeczne z dziejami i naturą ludzi. Chcemy utrzymać starą, wypróbowaną zasadę wenecką: chcemy być neutralni wpośród zatargów zewnętrznych. Pragniemy polepszenia naszych ustaw. Gotowi jesteśmy wpisać do złotej księgi i uszlachcić obywateli lądu. Jeżeli chodzi o dowody naszej dobrej woli, — damy je. Skoro chodzi o wydanie komendanta Lido w ręce generała Bonaparte, — tak jest, — zgadzamy się, aczkolwiek serca nam się łamią, bo człowiek ten spełnił żołnierską powinność.
(Kawaler Worsley żegna uniżenie księcia i zgromadzonych. Skinął Sułkowskiemu głową i wychodzi).
KAROL RUZZINI
— O to tylko idzie, ażeby generał Bonaparte nie był o nas źle poinformowany i niesprawiedliwej nie trzymał się zasady względem Wenecyi, która tego tylko pragnie, ażeby zawrzeć trwały sojusz z potężną Francyą. Wasze, obywatelu, wstawiennictwo, mogłoby nadzwyczajnie zaważyć na szali. Dla tego pragniemy zaznajomić was z istotą naszych zamiarów. Będziemy przemawiać otwarcie. W tym celu zgromadziliśmy się w progach jego książęcej mości, ażeby wbrew ogółowi naszych współziomków, którzy, być może, nie podzielaj, jescze naszych zamierzeń...

PIOTR BEMBO
— Rozumiemy to doskonale, Że trudy poniesione przez zwycięską armię francuską wymagają sowitej nagrody, że żołnierz, który przebył tak wielkie przestrzenie, żąda spoczynku i wygód. Ta wygoda musi mu być dostarczona, — to inaczej być nie może! Rozumiemy, że każdy oficer francuski ma prawo żądać dla siebie nie tylko należnych oznak chwały, czci dla kokardy rewolucyjnej, ale również i tej części dodatków, której tak długo był pozbawiony, a w które opływa spokojny mieszkaniec.

KAROL RUZZINI
— Generał Bonaparte jest względem nas, doprawdy, niesłusznie źle usposobiony. Wszakże twierdze nasze w dolinie Adygi zostały zajęte... Wenecya wytężyłaby wszystką swoją wdzięczność względem tego, ktoby potrafił zmienić nieprzyjazne względem niej zamiary naczelnego wodza armii włoskiej...

SUŁKOWSKI
— Przybyłem do tego pałacu, ażeby jego książęcej mości, dostojnemu gospodarzowi przynieść poruczone mi słowo. Trafiłem na tajne zgromadzenie optymatów tej rzeczypospolitej.

CONDULMERO
— Nie jest to tajne zgromadzenie, gdyż biorą w niem udział dostojnicy tego kraju, a rzecz dzieje się pod ich władzą w wolnem państwie weneckiem.

SUŁKOWSKI
— Czemuż dostojnicy tego państwa maskują się przed ministrem rzeczypospolitej francuskiej, obywatelem Lallemant i przed jego pomocnikiem, obywatelem Villetard? Czemuż posiedzenie nie odbywa się w lokalu władzy? Senatorowie Wenecyi kryją się...

FRANCISZEK PESARO
— Nie kryjemy się przed nikim!

PIOTR SPADA
— Nie mamy potrzeby ukrywać się we własnym kraju!

KAROL RUZZlNI
— Jesteśmy tutaj na recepcyi u dostojnego naszego gościa, a ie radzimy nad naszemi sprawami, toć rzecz naturalna.

SUŁKOWSKI
— Kryjecie się, dostojni władcy miasta, przed własnym ludem, a spiskujecie ze sprzymierzeńca.mi przeciwko rzeczypospolitej Francyi.

FRANCISZEK PESARO
— Rachuj się waszmość z naszą cierpliwoicią!

SUŁKOWSKI
— Nie rachuję sili z wami, ponieważ jesteście słabością, która chce w ręku trzymać sceptrum władzy. Przeciwnie. Potępiam was jawnie!

KAROL RUZZINI
— Potępiasz nas?

MIKOŁAJ ERIZZO
— Czy słyszycie?

SUŁKOWSKI
(do Erizza)
— To waszmość mruknąłeś tutaj o weneckim sztylecie, ostatnim sojuszniku. Ciebie potępiam. I innych, bezsilnie mściwych! Tych zaś nadewszystko, którzy przebiegle ws pominali tutaj o ugłaskaniu gniewu Bonapartego — i o wdzięczności weneckiej.
(Kładzie rękę na głowni szpady).
— Potępiam was wszystkich za te słowa!

MIKOŁAJ ERIZZO
— Jestem potomkiem doży Wenecyi. Słowo waszmości nie może mię dosięgnąć.

CONDULMERO
(do Sułkowskiego)
— Zginąłbyś waszmość, jak cień, między nami, — więc ci darowujemy to zuchwałe słowo.

SUŁKOWSKI
— Waszmość mi darowujesz me słowo, generał wenecki, prawa ręka proweditora łagun i suszy, któryś już pytał poufnie generała Baraguey d‘Hilliers, czy skłonny by był dać ci siłę wojskową dla poskromienia rewolucyi weneckiego ludu przeciwko waszej władzy? Wiedziałem dobrze o tej schadzce! Jutro wiedziałbym słowo w słowo, cobyście tu uradzili.

PIOTR SPADA
(idzie ku niemu w uniesieniu)
— Któryż to z nas jest twoim szpiegiem?

SUŁKOWSKI
— Zatrzymaj się waszmość na miejscu! Za tydzień, za dwa nie będzie was. Spłaszczycie się, jak cienie, gdy słońce południowe stanie nad wami. Wraz z wami przepadną w niepamięci wasi zdrajcy, których wśród siebie dobrze oczyma szukajcie. Pospołu z waszą władzą znikną denuncyanci, którzy zdradzali waszych nieprzyjaciół przed wami, a dziś was sprzedają nieprzyjaciołom. Znikną wasi dworacy, zuchwali wobec nędzy, nikczemni wobec potęgi. Przepadną nienasycone pasorzyty, wiekuiści pochlebcy siły, ogładzeni bandyci, myśliwcy na dziedzictwa po wybrzeżach i wyspach słowiańskich. Przyjdą z towarem swym do naszego obozu na sprzedaż. Musi ustać wasza bezsilność, wasza rozpusta, wasza wiekuista zabawa, wasze tchórzliwe łakomstwo, wasza wiarołomność, wasz cynizm i podstępna zemsta!

PIOTR SPADA
— Nie znikły jeszcze nasze stare sztylety! Z pochew je naszych wyrywasz!

SUŁKOWSKI
— Nie dokończyłem zdania. To dokończenie zdania wepcha nazad w pochwy wasze sztylety.
(Wyjmuje z zanadrza papier).
— Oto jest deklaracya wojny, którą wkrótce odczytacie sobie w skupieniu, wraz z długą listą jej przyczyn. Namyślicie się, czy były słuszne. Ja was dobrze znam. Poznałem was, jako gatunek, — i to nie tutaj, lecz daleko stąd, daleko stąd... Patrząc na was, widzę wasze dusze i czytam dzieje śmierci mojej ojczyzny. Nikogo, coby mnie zabił za to, co wam mówię! Podobnie jak tam — nikogo! Płonie we mnie serce. Wśród was stoi ten — Antraigues! Tajny doradca carycy, która Polskę zabiła. To jawny wyraz waszych tajnych dusz!

CONDULMERO
— Czego chcesz!

SUŁKOWSKI
— Nienawidzę was! Należy was ścigać, dopadać i tępić! Jestem jednym z tygrysów, których na was wypuścił lud uciemiężony przez tyle wieków!

ANTRAIGUES
— Nie omyliłeś się waszmość. Jestem doradcą świata, który chciałbyś zburzyć. Nie mylisz się: gdy przyjdzie czas, stanę się Maratem kontrrewolucyi. Dopadnę ja wówczas i tygrysów ludu.

CONDULMERO
(do Sułkowskiego)
— Waszmość przemawiasz do nas tak wyniośle, jakbyś sam był conajmniej generałem Bonaparte. Śni ci się, widać, sen na jawie, że nim jesteś. Tymczasem jesteś tylko cieniem, odgłosem, złudą potęgi. Gdyby nie było za tobą wojsk Bonapartego — czemże byś był?

SUŁKOWSKI
— Czy jestem cień jedynie, czy jestem ten, co cień za sobą zostawia, — nie waćpan to rozstrzygniesz. Dziś, jako cień, oświadczam waszmość panom, że to zgromadzenie do niczego was już nie doprowadzi. Joubert idzie na Bassano, Baraguey d’Hilliers jutro stanie w Mestre, Victor w Padwie, Massena zajmie Gorycyę, Guieux obsadził Klagenfurt.
(Popłoch)
Przybędzie tutaj do was gość, ale nie po to, żeby tłumić rewolucyę ludu, generale Condulmero! Cała wasza ludność powstaje przeciwko wam. To miałem waszmość panom do poufnego zakomunikowania na tem poufnem zgromadzeniu. Teraz poufne pragnąłbym uczynić zwierzenie jego książęcej mości, niegdyf panującemu w Modenie. Może tedy raczycie, dostojni panowie, poczytywać to zgromadzenie za ukończone.
(Pomruk. Okrzyki. Gwałtowne poruszenie).

FRANCISZEK PESARO
— Nie jesteś waszmość naszym władzcą, ażebyś miał prawo rozwiązywać nasze posiedzenia! Żołnierska twoja zuchwałość przechodzi wszelką miarę!

SUŁKOWSKI
— Agent hrabiego Antraigues’a zerwał trójkolorową kokardę, symbol rzeczypospolitej, z kapelusza mego mistrza i przyjaciela, członka weneckiego poselstwa Francyi, obywatela Venture’a...

MIKOŁAJ ERIZZO
— Potrafimy zagrzebać się pod bezcennemi murami Wenecyi!

SUŁKOWSKI
— Wy? Nie potraficie. Macic w sobie tyle tylko ducha, ile go starczy na wybiegi i zdradę. Pójdziecie stąd na komedyę Goldoni’ego. To was pocieszy.

FRANCISZEK PESARO
— Nie. Pójdziemy dalej. Należy uchodzić z Wenecyi i gdzieindziej szukać ojczyzny, szczęścia, możności rozkazywania, jakeś to waszmość uczynił.

SUŁKOWSKI
— To będzie najlepsza droga ze wszystkich, jakie wasza dostojność wybrać możesz.

FRANOSZEK PESARO
— Szlachcic wenecki nie jest już tutaj u siebie. Skoro obcy żołnierz tu rozkazuje, należy gdzieindziej szukać losu i szczęścia.

PIOTR BEMBO
(do Sułkowskiego)
— Korzystasz ze sposobności, obywatelu, ażeby nas znieważać, ponieważ szczęście nas zawiodło.

SUŁKOWSKI
— Nie mam zamiaru znieważać was, dostojni panowie. Ja was tylko usiłuję zdławić i pozbawić władzy nad ludem, której nie macie prawa piastować.
(Senatorowie skupiają się, grupują po kilku, szepcą pomiędzy sobą. Niektórzy żegnają księcia i zwolna, niepostrzeżenie wychodzą. Inni, rozmawiając, błądzą po sali. Franciszek Pesaro oddala się z zakrytą twarzą. Ktoś, wychodząc, głośno złorzeczy. Najdłużej zostaje hrabia diAntraigues. Patrzy na Sułkowskiego głęboko zamyślony. Wreszcie z obłudnym ukłonem uniżoności, na palcach wychodzi. Zostaje książę Modeny śmiertelnie blady, zagłębiony w swem krześle, z rękoma splecionemi na kolanach, z głową upadłą na piersi. Sułkowski zdala od niego stoi w drugim końcu sceny Trwa bardzo długie milczenie. Książę dźwignął głowę. Posępnie i złowieszczo patrzą na siebie. W czasie trwania tej ciszy nieznacznie rozchylają się połowice zasłony głównego wejścia i do sali ostrożnie a ciekawie zagląda Agnese Gonzaga, krewniaczka i wychowanica Herkulesa III-go).

KSIĘŻNICZKA
(z cicha do księcia)
— Wszyscy już rozeszli się, — wzburzeni, gniewni... Czemuż tu wasza książęca mość?... Sam? A! Jest ktoś jeszcze...

KSIĄŻĘ
— Możesz wejść, Agnesina...
(Księżniczka wchodzi).
Nie mogę ani mówić, ani odejść.
(Wskazuje z nienawiścią oczyma).
Poseł generała Bonaparte.

KSIĘŻNICZKA
— Czemuż jeszcze poseł zostaje? Czego żąda?

KSIĄŻĘ
(z odrazą)
— Nie wiem.

KSIĘŻNICZKA
— Może go raczysz coprędzej wysłuchać, pozwolisz mu odejść. i sam udasz się na spoczynek?

KSIĄŻĘ
— Jestem do dna porażony widokiem tego wszystkiego, co tu było. Nie mogę myśleć, nie mogę mówić. Nie znam generała Bonaparte i nie jestem ciekawy tego, co powie jego oficer.

KSIĘŻNICZKA
— A może to sprawa bardzo ważna?

KSIĄŻĘ
— Ten człowiek przybywa od ludzi, którzy targnęli się na życie swego króla, zamordowali królowę, siostrę mego zięcia, córkę cesarskiego domu, — zamęczyli w więzieniu jej dziecko. Ten człowiek przybywa od łudzi, którzy mi wydarli dziedzictwo przodków. Duszę się! Nie mogę!

KSIĘŻNICZKA
— Pozwól wasza książęca mość, żebym ja cię wyręczyła...

KSIĄŻĘ
— Patrzyłem w oblicza tych malowideł...
(Wskazuje na portrety).
Twarze ich powiedziały mi, że podobnie zuchwałe słowa powinny być przez każdego z domu d’Este wtłoczone w gardło zuchwalca...
(Sułkowski zbliża się. Książę patrzy nań długo zgasłym wzrokiem).
— Kawalerze, — oto moja powiernica. Wyjaw jej zlecenie swego generała...
(Skinął głową, wstał powoli i odszedł ku bocznemu wejściu. Agnieszka prowadzi go, wspierając, aż do drzwi. Gdy się za nim zamknęły, wyniośle wraca, siada z uroczystą powagą na książęcem krześle i surowo wpatruje się w Sułkowskiego. Po długiej pauzie):

KSIĘŻNICZKA
— Mów, kawalerze!

SUŁKOWSKI
— Mam polecenie, ażeby traktować tylko z jedną osobą, z księciem Herkulesem, niegdyś panującym w Modenie.

KSIĘŻNICZKA
— Jestem w tej chwili zastępczynią księcia Modeny. Książę Modeny jest moim krewnym, wychowawcą i opiekunem. Sama należę do rodu Gonzagów, niegdyś książąt Mantui. Ręczę książęcem naszem słowem, że treść rozmowy nie wyjdzie poza nas dwoje, mnie i waćpana, a dojdzie jedynie do uszu księcia Modeny.

SUŁKOWSKI
— Cóż mam uczynić? Jestem posłuszny rozkazowi waszej książęcej mości, jako zastępczyni księcia Modeny. Generał Bonaparte zawiadamia przez moje usta księcia Modeny, że ziemie niegdyś jego od Apeninów, wraz z Corregio, Mirandolą, Novellarą, Massa-Carrarą — wejdą teraz w skład rzeczypospolitej cisalpińskiej, która z te słonecznej strony Alp utworzona zostanie z istniejących już republik transalpińskiej i cispadańskiej.

KSIĘŻNICZKA
— Ten bolesny podarunek przynosisz, kawalerze, księciu Modeny z uśmiechem na ustach...

SUŁKOWSKI
— Mam polecenie dodać, że generał Bonaparte gotówby był uczynić niejakie ustępstwa w razie, jeżeli książę Herkules III zastosuje się do żądań wodza armii francuskiej...

KSIĘŻNICZKA
— Ród d’Este wychodzi z ciemnicy dziejów, z odłamu Karlowingów Toskany. W pomroce czasu, za Ottona cesarza ten ród był już książęcym. Póżniej zapanował w Medyolanie i Genui. W ciągu pięciu stuleci rządził ziemiami, o których mówisz, kawalerze, tam nad rzeką Ponaro...

SUŁKOWSKI
— Ziemie te dawniejsze są, niż ród d’Este. Za czasu Rzymian nosiły imię prowincyi cispadańskiej. To właśnie imię wojska rzeczypospolitej francuskiej wznowiły i darowały ludowi tego odwiecznego kraju.

KSIĘŻNICZKA
— Jakże sławne są dzieje tego rodu! Ileż świątyń, ileż uniwersytetów, ile siedlisk artyzmu i ducha dźwignęła jego dłoń. Dzięki temu rodowi, nieśmiertelni artyści tworzyli arcydzieła. W cieniu ich szaty książęcej geniusz ludu włoskiego rozwijał skrzydła...

SUŁKOWSKI
— Ileż krwi gibelińskiej ściekło po stopniach jego tronu! Ile zbrodni kryje się w cieniu tego płaszcza, który okrywał ramiona Lukrecyi Borgia!...

KSIĘŻNICZKA
— Nieugięta włoska wola popychała ich przez czyny okrutne i przez strugi krwi przeciwników, — tak! — w górę, po stopniach dostojeństw, do monarszej korony. Czyliż waszmość nie widzisz, że i dziś duch tych książąt...
(wskazuje na portrety)
...żyje w ostatnim potomku. Kiedy wszystko ugięło się przed waszą najezdniczą siłą i poszło do waszego obozu składać pokłon kondotyerowi Francyi, ten jeden książę nie schylił przed wami głowy. Rzucił tron, lecz nie zgiął kolana przed tymi, którzy wymordowali swych królów. Nieśmiertelną dumę swych przodków uniósł ze sobą, uchodząc z ojczystego kraju...

SUŁKOWSKI
— Uszedł, uwożąc oprócz dumy, skarby, przez wiele, wiele lat wyduszane z potu i łez swego ukochanego ludu...

KSIĘŻNICZKA
— Skarby! Te skarby nie daj, spać waszemu dowódzcy, który jeden kocha lud, — nie! wszystkie ludy... Przecie książę Modeny zapłacił już dziesięć milionów kontrybucyi. Wódz republikanów chce dopaść księcia Modeny, zdławić samą Wenecyę, byleby posiąść owe skarby...

SUŁKOWSKI
— Wojska francuskiego dowódzcy nie spożywają ciepłej strawy, nic mają się czem odziać od dżdżu. Bose nogi żołnierzy przebywały śniegi alpejskie, kamienne osypiska, skały Tyrolu i głębokie, wartkie, wezbrane wody wiosenne. Odzieżą ich było zdrowie. Śpią półnadzy na gołej ziemi, pod osłoną drzew. Trzęsą się z febry mantuańskiej. W weselu ducha, z radosną pieśnią swobody na ustach wypchnęli skrwawionemi bagnety najeźdźcę ziem włoskiej, — czegoście wszyscy razem przez trzy stulecia nie mogli uczynić, — druzgoczą trony tyranów, niweczą zastarzałą, śmieszną nienawiść miasteczka do miasteczka, państewka do państewka — i na ich miejscu stawiają drzewo wolności rzeczypospolitej, które wam wskazuje waszą włoską jedność plemienną. Wokół tego drzewa wolności tańczy radosny korowód waszego własnego ludu. Francuski dowódzca pozywa łudzi od warsztatów i od skib czarnej ziemi, daje im w rękę oręż i uczy, jak orać niwę ludzkości. Wiosna ludzkości nadeszła! Siewcy żołnierze kochają świat i życie, lecz lekceważą śmierć dla wielkiej sprawy rewolucyi. Słońce rzeczypospolitej nigdy nie zachodzi i nigdy już nie zagaśnie, jak wieczne słońce na niebiosach. Ale wódz nie śpi po nocach, bo na jego ręku ta wielka armia spoczywa i dzięki niemu słońce wolności płonie na ziemi. Wódz musi nakarmić żołnierzy. Nakarmić nie ma czem. To też francuski dowódzca poruczył mi zwrócić się z zapytaniem do księcia Modeny, czyby nie zechciał wejść w dobrowolne układy. Pokój dotąd nie został zawarty. Książę Modeny zdeklarował się jako wróg armii francuskiej, skoro, mimo zawieszenia broni, wspierał materyalnie armię austryacką, zamkniętą w Mantui.
(Księżniczka, podparta na ręce, wpatruje się w Sułkowskiego. Nie daje żadnej odpowiedzi).
— Zwycięskie wojska francuskie, płonące od umiłowania wolności, zaufane w geniuszu swego wodza, znajdą sposoby do zmuszenia księcia Modeny, ażeby pokój zawarł i wypłacił kontrybucyę, jaką zechcą nałożyć. Lecz ja, oficer tych wojsk, ze względu na obecny stan armii, ośmielam się zanieść prośbę i błagać cię, pani, ażebyś wpłynęła na księcia o dobrowolne ustępstwo i wydanie części skarbu narodowego Modeny, k1óry był wywiózł z kraju...
(Księżniczka uśmiecha się szyderczo. Milczy).
— Jakąż otrzymam odpowiedź?

KSIĘŻNICZKA
— Nie mam żadnej wskazówki po temu, jak odpowiedzieć.

SUŁKOWSKI
— Przypuszczam, że zakres twego wpływu, pani, jest wielki, skoro zastępujesz tutaj księcia...

KSIĘŻNICZKA
— To, czego waszmość żądasz, przekracza zakres mego wpływu.

SUŁKOWSKI
— A więc zdobądź go, pani!

KSIĘŻNICZKA
— Pragnąłbyś, żebym uwielbiała powodzenie żołnierzy, bez względu na to, jakiemi środkam i osiągnięte zostało, żebym wraz z wami czciła bezkarność waszych gwałtów, przewrotów, łupiestw i kontrybucyi, któremi znaczycie swą drogę.

SUŁKOWSKI
— Droga wojny usłana jest ruinami i wzgórzami trupów. Ale na tych szlakach, któremi ona ciągnie, zazielenią się nowe zboża, wykwitną nowe łąki.

KSIĘŻNICZKA
— Jakąże to rekompensatę obiecuje francuski wódz księciu Modeny wzamian za dobrowolne wydanie sum wymarzonych?

SUŁKOWSKI
— Nie jestem w stanie dać odpowiedzi, gdyż nieznane mi są intencye jego książęcej mości. W każdym razie generał Bonaparte wyraził gotowość wynagrodzenia księcia Modeny wzamian za dobrowolną kontrybucyę ziemiami gdzieindziej, poza obrębem jego dawnego dziedzictwa. Zbliża się chwila zawarcia pokoju. Będą się decydowały sprawy wielkiej wagi...

SUŁKOWSKI
— Czy waszmość jesteś upoważniony do stawiania warunków?

SUŁKOWSKI
— Jestem upoważniony do wyłuszczenia sprawy.

KSIĘŻNICZKA
— Tak tedy, — zgoła nieznani oficerowie armii francuskiej mogą stawiać udzielnym książętom żądania kontrybucyi i udzielać im wzamian obietnic, które były niegdyś przywilejem cesarzów.

SUŁKOWSKI
— Takie oto nadeszły czasy! Co do mnie szczęśliwym się czuję, że powierzona mi sprawa dała mi sposobność wyłuszczenia jej przed tobą, pani.

SUŁKOWSKI
— Dla czego?

SUŁKOWSKI
— W oczach twoich czytam niezgłębione piękno rozumu. Wierzę, że nie będzie tobą kierował pospolity interes, lecz że ci podyktuje odpowiedź wielka poezya tego, co się w twych oczach dzieje. Pragnąłbym osiągnąć to szczęście, ażebyś raczyła pojąć entuzyazm, który napełnia moje serce dla sprawy wolności. Gdybyś, dostojna pani, raczyła nagiąć swą myśl, schylić się, wpatrzeć w głęboką krynicę piękna sprawy wolności, — ujrzałyby twoje oczy, że krynica wolności jest tak bardzo piękna, jak odbicie w niej niewysłowionego piękna twego oblicza.

KSIĘŻNICZKA
(wstaje wzburzona)
— Mości panie!

SUŁKOWSKI
— Czy obraziłem cię, pani?

KSIĘŻNICZKA
— Mówisz do księżniczki Mantuańskiej!

SUŁKOWSKI
— Miasto Mantua jest w ręku Austryi, a dziejami Gonzagów królewicz Hamlet straszył zbrodnicze serce swego stryja. Księstwo mantuańskie nie istnieje dla mnie taksamo, jak nie istnieje hrabiowska korona, którą ozdabiano moją kołyskę. Mówiłem do ciebie, pani, a raczej do twojej duszy.

KSIĘŻNICZKA
— Moja Mantua istnieje w mej duszy!

SUŁKOWSKI
— W duszy twojej istnieć powinno coś więcej, powinny sięroztoczyć niebiosa, śniące nie tylko nad Mantuą, lecz morza i góry okryte śniegami, wybrzeża lądu i wyspy, cała twoja ojczyzna, wyśniona mara Cola Rienzo, ziemia Rzymian!

KSIĘŻNICZKA
— To jest przeszłość, sławny nasz popiół, legenda...

SUŁKOWSKI
— Niema przeszłości i niemasz legend! Jest to, co jest w nas i co czynimy. Cała przeszłość i cała przyszłość w nas być powinna. Pani! Powinnaś nosić w sercu Rzym, który jęczy i wzdycha pod gruzami. Gdybym był z twego plemienia, — jakżebym zdołał znieść widok cmentarza wielkości, Rzymu, który przywaliły śmiecie i obsiadła nikczemność, a dziki bluszcz zapomnienia osnuł nowem weselem! Ojczyzna — to samo życie. Jak krew bije w tętnach, jale serce w piersiach uderza, jak myśl w mózgu przepływa, — tak w nas żyje ojczyzna.

KSIĘŻNICZKA
— Odbiegłeś od przedmiotu naszej rozmowy, kawalerze.

SUŁKOWSKI
— Odbiegłem i nie chcę już do niego powracać. Będę przez kilka dni czekał w poselstwie francuskiem na odpowiedź księcia Modeny. Dziś, — może zechcesz utrzymywać, pani, że książę Herkules nie posiada tych olbrzymich sum państwowych Modeny, które stamtąd wywiózł, — że ja nie mam prawa żądać wydania ich części dla wojsk republikańskich, — że uchodząc przed nami, ty i on jesteście sobą, rodem d’Este i Gonzaga... Zechcesz, pani, okazywać względem mnie wyniosłość i dumę minionych pokoleń i zasłaniać nią sprawy dzisiejsze. O czynach Rzymian, o snach nieśmiertelnych marzycieli mówisz, Że oni i ich dzieło — to przeszłość, sławny wasz popiół, legenda...

KSIĘŻNICZKA
— Nie to mówiłam, co przytaczasz! Zniewagą jest to, co mi zarzucasz.

SUŁKOWSKI
— Kiedy poniżasz wielkość, wybierając małość, to dla ciebie, pani, zniewagą nie jest.

KSIĘŻNICZKA
— Kto waszmość jesteś, ażebyś śmiał zarzucać mi małość duszy?

SUŁKOWSKI
— Jestem, niestety! — jakobin, który nie szanuje tytułów do sławy, lecz sam sięga po sławę. Racz, dostojna pani, wybaczyć prostakowi, który się w cieniu gilotyny chował...

KSIĘŻNICZKA
— W istocie — szczęk noża gilotyny słychać w waszmość pana wywodach...



AKT TRZECI.

(Mieszkanie Józefa Sułkowskiego w Medyolanie. Pośrodku dużego pokoju stół całkowicie zawalony mapami, planami w rulonach i na deskach do rysowania, przyrządami do obliczeń i kreśleń technicznych. Szafy pełne książek. W głębi wielkie okno. — Koniec września 1797 roku.
Sułkowski sam, pogrążony w pracy. Długa chwila ciszy. — Stukanie we drzwi boczne).


SUŁKOWSKI
— Kto to?

GŁOS Z ZEWNĄTRZ
— Venture.

SUŁKOWSKI
— Proszę wejść.
(Wchodzi Venture, starzec siedemdziesięcioletni, ubrany w prosty strój końca XVIII stulecia).

VENTURE
— Jesteś zajęty?

SUŁKOWSKI
— Tak, pracuję, ale właśnie chciałem odpocząć. Nie wychodziłem dziś na miasto. Skąd wracasz, mistrzu?

VENTURE
— Byłem, oczywiście, u dworu.

SUŁKOWSKI
— U dworu... Cóż nowego na naszym dworze?

VENTURE
— Dopytują się tam, czy nie nadeszły przyrządy. Monge wszystkie troski i obowiązki z tego zakresu na ciebie przelał. Mają tam dla ciebie nie mało nowej roboty.

SUŁKOWSKI
— Pójdę jutro.

VENTURE
— Idź koniecznie.

SUŁKOWSKI
— Dla czego koniecznie?

VENTURE
— Każdy dzień jest obecnie nowy w sposób szczególny. Wypadki pędzą przed naszemi oczyma, jak obłoki podczas burzy, Nowe stwarzają się dzieje, zachodzą wydarzenia, piętrzą się olbrzymie ideje, jak chmury, zasłaniające dawny widnokrąg. I my dokądś lecimy w tym wirze, niby liście w zamieci. Przeżyliśmy chwile, o których ludzkie pokolenia pamiętać będą, jak o pięknym śnie. A czy nie ogarnia cię troska, przyjacielu, dokąd pędzimy?

SUŁKOWSKI
— Myślę nad tem wciąż.

VENTURE
— Brałeś, naprzykład, tak żywy udział w akcyi, poprzedzającej ośmnasty Fructidora. Objeżdżałeś dywizye, pułki, oddziały, zbierając podpisy pod adresem do dyrektoryatu przeciwko monarchistom z Clichy... Czy wiesz dobrze, do czego zmierzała ta akcya?

SUŁKOWSKI
— Wiem dobrze.

VENTURE
— Odpowiesz mi, że skoro rzeczpospolita została zagrożona przez knowania starej reakcyi, nie było lepszego na to sposobu, jak przygotowanie do czynnego oporu tej nieśmiertelnej armii, która zniosła zewnętrznego wroga rzeczypospolitej. Tak — to prawda. Zamach ośmnastego Fructidora został wykonany i rzeczpospolita uratowana. Ale czy jesteś pewny, że nie gotowałeś swemi trudami tryumfu innej jakiejś monarchii? Czy znasz Bonapartego?

SUŁKOWSKI
— Sądzę, że go znam.

VENTURE
— Znasz go dobrze?

SUŁKOWSKI
— Uczę się geniuszu tego człowieka od dawna, od pierwszej chwili, kiedym go zobaczył. Uczę się go, jak wojny...

VENTURE
— Ale czy go znasz? Czy wiesz, kto to jest Bonaparte?

SUŁKOWSKI
— Jest to nieśmiertelny wódz. Jakąkolwiek posiadałby armię, zawsze jest tak, Że dwaj jego Żołnierze wałczą z jednym żołnierzem nieprzyjaciela. To sprawia jego geniusz i błyskawica jego decyzyi. Nieprzyjaciel pracowicie, metodycznie, wybornie ustawia swe szyki, dwa razy liczniejsze od armii Bonapartego. Wtedy on uderza całą swą, armią na skrzydło i sprawia, Że dwu jego żołnierzy walczy z jednym nieprzyjaciela. Ileż razy mógł być zmiażdżony przez niezrównanego huzara, marszałka Wurmsera! W jednej minucie zmieniał genialną decyzyą klęskę na tryumf... Castiglione, Rivoli!

VENTURE
— Nie o tem chcę mówić, lecz o jego teraźniejszych zamysłach.

SUŁKOWSKI
— O zamysłach... Ileż to razy rozmawialiśmy o tem z Joubert’em. Trawiliśmy noce na dociekaniach...

VENTURE
— I do jakiegoż przyszliście wniosku?

SUŁKOWSKI
— Przyszliśmy do przekonania, że to jest sprawa małej wagi. Ambicye Bonapartego? — To jest sprawa małej wagi. Sprawą wielkiej wagi są nieśmiertelne idee rzeczypospolitej, wielki fundament rewolucyi. Słowa Dantona: — „ażeby pokonać zewnętrznego nieprzyjaciela, trzeba odwagi, jeszcze odwagi, zawsze odwagi! — i — „po zdobyciu chleba trzeba ludowi oświaty...“ — oto są słowa wieczne, mężne, tworzące. Należało wykonywać ten wielki przepis wszystkiemi siłami. Czyliż geniusz Bonapartego nie służył do wsparcia i utrzymania rzeczypospolitej? Czy widziano coś wznioślejszego w ciągu stuleci, jak jego pochód z Nicei do Tarvis? Należy go popierać wszelkiemi siłami, gdyż niema znaków fałszu w jego wielkiej epopei.

VENTURE
— A jeśli staniecie się legiami, idącemi bez wiedzy, ślepo za Cezarem? Wielka sława wojenna zaślepia oczy, jak słońce.

SUŁKOWSKI
— Znajdą się oczy, które zdołają spojrzećw słońce. Znajdzie się wówczas w czyjemś sercu męstwo najwyższe. Znajdzie się w republikańskich obozach Brutus.

VENTURE
— A potem znowu wojna domowa. Znowu krew... Ja jestem stary człowiek. Czterdzieści lat przeżyłem wśród ludów wschodu, w marzeniach o dalekiej ojczyźnie. Kiedy przybyłem — ta krew, płynąca z przebitego boku Francyi... Wieczna wojna domowa!

SUŁKOWSKI
— Wojna domowa Francyi... Nie lękaj się, — to jej siła. Z wojny domowej wyrosło drzewo wolności rzeczypospolitej. Krew hugenotów, krew króla i królowej, krew żyrondystów, krew jakobinów... Dawno się zaczęła wojna domowa. A ów jawór w pobliżu Dom Remy, zwany drzewem zbrodni, który się uginał pod ciężarem trupów chłopskich — czyli to nie było drzewo wyrosłe z głuchej wojny domowej? A Gilles de Rais, największy magnat piętnastego wieku, jeden z wodzów Karola VII, który w ciągu ośmiu lat mordował w podziemiach zamków swych dzieci, trupy palił, a popioły rzucał na wiatry. Kośćmi ofiar zawalił kloaki i piwnice zamków w Suzie i Nantes... Wojna trwa dawno! Byt człowieka na ziemi znać od tej chwili, kiedy została wynaleziona pierwsza broń. O istocie geniuszu człowieka stanowi jego wynalazczość mechanizmu walki. Teraz chorągiew trójkolorowa ujarzmiła reakcyę, więc pójdziemy dalej... Już tryumf rewolucyi nie będzie proskrypcyą. Będziemy przekonywać, nie prześladować...

VENTURE
— Na straszliwe sprawy patrzyły moje stare oczy. Gilles de Rais był obłąkany. Ale gdy naród ogromny staje się obłąkanym, jak Gilles de Rais, gdy dusza jego tchnie mordem i żądzą śmierci... Wydaje mi się, że chwila zajęcia Wenecyi była ostatnią strofą wielkiego poematu rewolucyi. Mówił mi dziś generał Bonaparte, Że Europa jest dlań kretowiskiem bez wielkiej monarchii i bez wielkich rewolucyi. Uśmiecha mu się wschód i owe sześćset milionów ludzi, z których mogą być poddani. Ja znam wschód, więc jestem przewodnikiem po wyśnionem państwie generała Bonapartego. Egipt! Wskrzeszamy wciąż nieogarnione władztwo Sezostrisa, z Alexandryą, stolicą świata, między wschodem i zachodem... Błąkamy się po Indyach, Palestynie, Turcyi... Zbliżamy się do posągu Ozirisa i wskrzeszamy przedwieczny sen świata...

SUŁKOWSKI
— Egipt!

VENTURE
— I ty twierdzisz, że to jest tensam człowiek, który się wałęsał po Paryżu, gotowy wejść w służbę sułtana, albo w słuibę rzeczypospolitej... Strzeż się! On dla tego wspierał zamach ośmnastego Fructidora, ponieważ rzeczpospolita jest to forma jeszcze niepewna, niewyprobowana, a więc słabsza. On dla tego gnębi we Francyi formę silniejszą, monarchiczną, ażeby rzeczpospolita sama sobie grób wykopała, a jemu wśród bezdroża anarchii przygotowała drogę...

SUŁKOWSKI
— Byłyby to pospolite knowania, rzecz nędzna, niegodna geniuszu tego wodza, któremu po wyspach jońskich stawiają posążki i zawieszają przed nimi lampy, jak przed obrazem świętych! Idziemy do Egiptu!

VENTURE
— Zamiast do Polski...

SUŁKOWSKI
— Wrócę do Polski wówczas dopiero, gdy się nauczę prowadzić wojnę w najcięższych warunkach, ze wszelkim wrogiem — i gdy zgłębię Bonapartego. Nie mogę z nim nie iść do Egiptu!

VENTURE
— Wszędzie na ziemi historya mordów i rzezi stanowi to, co nazywamy historyą ludzkości.

SUŁKOWSKI
— Tak, dzieje świata są dziejami zwycięstw ludzi nad ludźmi... Ja muszę za tym człowiekiem iść, jak cień, ażeby posiąść sztukę jego decyzyi, szybkiej jak błysk piorunu. Jeżeli tego sekretu zapomocą nauki, przebiegłości, wytrzymałości i skupionej pracy nie poznam, mój naród uśnie w jarzmie i godzien się stanie swojego losu.

VENTURE
— Cóż ma uczynić naród nieszczęśliwy, który nie ma sił i środków, ażeby natychmiastowe odnieść zwycięstwo?

SUŁKOWSKI
— Winien się nieustannie ćwiczyć we wszystkiem, coby czynił, gdyby był wolnym. Kto chce kiedyś pokonać wroga, musi się dziś uczyć sztuki być wolnym w duchu. Każdy człowiek i kaidy naród musi najprzód uwierzyć w siłę swej duszy i w niezłomne jej prawa, a następnie ćwiczyć w sobie żądzę wolności i wytępiać zarazę niewolnictwa.

VENTURE
— Mówiłeś mi, ie twój kraj zalany został przez wojska nieprzyjaciół.

SUŁKOWSKI
— Gdy Suworow, dowódzca nieprzyjaciół, zajmował naszą stolicę, kazał wyrznąć do nogi wszystkich mieszkańców jej przedmieścia, wszystkich mężczyzn, kobiety i dzieci. Nowoczesny, słowiański Gilles de Rais! Stosy ciał rzucano na stosy ciał. Ażeby wziąć za to odwet, trzeba najprzód posiąść sekret odwetu. Można go posiąść tylko wśród niebezpieczeństw...

VENTURE
— Daleka droga...

SUŁKOWSKI
— Daleka... Ale może tam, na najdalszej drodze, zobaczę wśród trudów, w jasnowidzeniu plan mojej kampanii! U podnóża piramid napiszę konstytucyę dla mojego narodu, powołam w duchu do obrony wszystkich synów ojczyzny bez różnicy stanu i pochodzenia, — ludzi od pługa, żywicieli kraju, wyrwę z jarzma, — pokruszę pręgierze, stojące po wsiach mojego świata, — narzucę surowy porządek, zasady republikanckie, zasieję rolę nowem zbożem...

VENTURE
— Popłyniemy bracie... Zobaczymy znowu złote wybrzeża za błękitnemi morzami... Zatopimy oczy i dusze w przecudowne utworzenie człowiecze, w urocze, o poranku ludzkości wydane przez ducha marzenie o pracowniku i bohaterze Ozirisie, w dzieje Izydy, miłośnicy piękna i życia, i w dzieje człowieczego chaosu, szaleństwa i złego, w dzieje Seta. Będziemy szukać w trudzie najwyższych, najistotniejszych sił ducha, żebyś je mógł wydrzeć z południa i zanieść na twoją północ.

SUŁKOWSKI
— Wre we mnie dusza od owych, pamiętasz, rozmów w Passeriano, w ogrodach willi doży Manina, kiedy to Bonaparte rzucił myśl, a Berthier, Monge, Reynier i Desaix usłyszeli ją po raz pierwszy...

VENTURE
— Pojdziemy patrzeć w ten najgenialniejszy pomysł starego świata, w połączenie architektury, rzeźby i muzyki, w posąg boga, czy króla — nie wiadomo — Ozymandias, który o wschodzie słońca śpiewał ustami ukrytych kapłanów... Słuchaj! A nikogo ci tutaj nie będzie żal?

SUŁKOWSKI
— Nikogo!

VENTURE
(z cicha)
— Ani Agnieszki mantuańskiej?

SUŁKOWSKI
— Ze wszystkich walk, jakie widziałem, ta jest w istocie najtrudniejsza, walka nie z chimerą zewnętrzną świata, lecz z chimerą własnej duszy. Bo wewnętrzna chimera mocna jest jak dusza, która ją wydała, i jak dusza, która się z nim zmaga. To też na zawsze chcę pokonać tę chimerę mojej duszy.

VENTURE
— Chcesz pokonać chimerę duszy... Nie tak łatwo dusza ludzka rozłącza się z bożyszczem swojem. Musiałaby się rozstać niemal ze sobą.

SUŁKOWSKI
— Tak chcę! Nikt nie może nademną panować. Oczy moje muszą bezsennie widzieć swój odległy cel, swój herb, który tą oto szpadą zdobyty być musi.

VENTURE
— Lecz nieraz, — prawda? daremnie mija bezsenna noc i darmo tarzać się po posłaniu, szukając sposobu na odtrącenie i zniweczenie widziadła duszy. Ono wszystko wie, na wszystkiem się zna, gdyż jest niemal samą duszą, samym rozumem i biciem serca. A pomimo, Że własne nasze serce w niem bije, obce jest to widziadło, złe i wrogie duszy. Prawda? Stary jestem wędrowiec i znam te dzieje z tak odległej przeszło&ci, jakby się dokonywały za czasów króla czy boga, którcgo imię jest Ozymandias...

SUŁKOWSKI
— Czyliż półbogi i bohaterowie Egiptu nie znali oręża do walki z przemocą piękna nad naszą duszą?

VENTURE
— Jakiż to oręż?

SUŁKOWSKI
— Jedynym powiernikiem dla bolesnych wzruszeń, dla wewnętrznych złamań na dwoje, dla nagłych i niespodziewanych trwóg i krótkich połysków chyżej radości, która się znowu w bezczynną rozpacz przemienia, należy uczynić milczenie. Jedynym krajem, gdzie księżniczka Mantui bywać ma prawo — uczyniłem ślepe milczenie. Głuche, ślepe, nieme milczenie raz na zawsze, jak maskę, włożyłem na twarz, ażeby przede mną samym ukryła bolesne kurcze wiecznie jednako zdziczałego za nią żalu, niegodne widzenia strugi łez i między strugami łez krótkie uśmiechy błogosławieństwa z daleka...

VENTURE
— Dobry to towarzysz — milczenie. Pamiętam — dobry to towarzysz...

SUŁKOWSKI
— Wszystko jestestwo duszy czującej, wszystko, co było w niej śniącą słabością, przemieniam w głuchą, szeroką tajnię, jakby w ciemne więzienie. Spycham w noc czarujący ranek mojej miłości. Nie chcę, żeby z tej nocy wypływała samochcąc, bez mojej woli, jak białe światło księżyca, twarz czarodziejska ze spuszczonemi powiekami i z zamyśleniem białego czoła. I nie wypłynie już nigdy! Wypowiadam tej twarzy wojnę, moją wojnę duchową, wewnętrzną. Nie zmiękczy mię myśl, że inny człowiek zdejmie z tych usteczek pierwszy uśmiech miłości, i że innemu człowiekowi powiedzą one tajne słowo, za które ja gotówbym umrzeć... Patrzę cierpliwie po nocach w nieznaną twarz tego człowieka i cierpliwie słucham dyalogu między nim i Agnieszką z Mantui...

VENTURE
— Dobry to towarzysz — milczenie.. Lecz się strzeż, bo najlepszy przyjaciel zdradza...
(Stukanie we drzwi główne).

SUŁKOWSKI
— Kto to?
(Uchyla drzwi Zawilec, który jest ordynansem Sułkowskiego).

ZAWILEC
— Melduję...

SUŁKOWSKI
— Wejdź!

ZAWILEC
— Przyszedł jakisi ksiądz.

SUŁKOWSKI
— Co za ksiądz? Jakie nazwisko?

ZAWILEC
— Jakie nazwisko? Coś on ta gadał...

SUŁKOWSKI
— Wprowadź go do tamtego pokoju.

VENTURE
— No! Ja wychodzę.

SUŁKOWSKI
— Dokądże teraz, przyjacielu?

VENTURE
— Pójdę teraz do swego pokoju, a później zajdę do Ambrosianeum dla przejrzenia pewnego rękopisu.

SUŁKOWSKI
— Do widzenia wieczorem.
(Venture wychodzi drzwiami na lewo. Sułkowski dzwoni. Wchodzi Zawilec).
— Wprowadź tego księdza.
(Zawilec otwiera boczne drzwi z prawej strony. Wchodzi Antraigues przebrany do niepoznania z księdza. Zbliża się z ukłonem do stołu. Zatrzymuje się i milczy).
— Kogo mam zaszczyt widzieć?

ANTRAIGUES
— Nazywam się de Launai.

SUŁKOWSKI
— De Launai. (Pozonaje go) Ależ to jest d’Antraigues!

ANTRAIGUES
— Panie! Nazywam się w tej chwili de Launai, proboszcz z Vivarais, emigrant.

SUŁKOWSKI
— Uciekłeś już waszmość przecie z więzienia, stąd z Medyolanu! Myśleliśmy wszyscy, że jesteś raz do licha w Szwajcaryi, czy w Tyrolu. Skądże się tutaj wziąłeś?

ANTRAIGUES
— Saint-Huberty, żona moja, jest tutaj jeszcze, synek mój ukryty jest pod miastem.

SUŁKOWSKI
— Kłamstwo! Żona pańska wydostała się z Medyolanu przebrana za wieśniaczkę. Paszportu dostarczył jej generał Kilmaine. Wiem o tem wszystkiem równie dobrze, jak pan, mości proboszczu.

ANTRAIGUES
— Co do mnie, nie mogłem przekraść się przez żadną granicę. Wszędzie mają moje kolorowe portrety, porozsyłane przez Bonapartego.

SUŁKOWSKI
— Czy portrety wyobrażają waszmość pana w tem przebraniu? Wszystko to zresztą może być dla kogoś zajmujące, ale czemuż pan hrabia mnie raczy zaszczycać swą pamięcią i czyni mnie współuczestnikiem swych pomysłów?

ANTRAIGUES
— Odwołuję się do naszej dawnej znajomości i do pańskich uczuć! Jestem zgubiony. Bonaparte ogłosił drukiem w Monitorze rzekome dokumenty, znalezione jakoby w moim portfelu podczas aresztowania mnie w Tryeście. Ogłosił je nadto plakatami po miastach i wioskach Francyi. Ludzie, którym służyłem z całą wiernością, z wiernością, której objawy widziałeś w Wenecyi, nazywają mnie dziś sprzedawczykiem. Twierdzą, że Bonaparte podyktował mi treść dokumentów, kompromitujących jego wrogów, twierdzą, że ja je własnoręcznie na jego rozkaz przepisałem wzamian za uwolnienie z więzienia, za paszport i tysiąc dukatów. Całe stronnictwo wyrzekło się mnie i rzuciło na mnie infamię, jako na zdrajcę idei Burbonów. Waszmość pan jeden możesz stwierdzić przed Bogiem i ludźmi, że ja paszportu nie mam, tułam się po wioskach lombardzkich, żeby unieść w bezpieczne miejsce mego syna. Jestem poddanym rosyjskim, więc łaski Bonapartego nie potrzebuję. Przetrząśnij moje kieszenie — jestem ubogi...

SUŁKOWSKI
— Czego waszmość chcesz odemnie?

ANTRAIGUES
— Pomocy! Ty jeden możesz oczyścić moje imię.

SUŁKOWSKI
— Ja? Wobec kogo? Jakim sposobem?

ANTRAIGUES
— Bywasz codziennie u generała Bonapartego...

SUŁKOWSKI
— Bywam tam codziennie i oświadczam waszmość panu, że każę cię natychmiast aresztować i odstawić do więzienia, skąd uciekłeś, jeżeli mi nie wyłuszczysz jasno powodu, po coś do mnie przyszedł!

ANTRAIGUES
— Toż mówię: dla oczyszczenia mego nazwiska.

SUŁKOWSKI
— Nie mam zamiaru być puryfikatolem pańskiej czci. Powtarzam, że każę cię aresztować.

ANTRAIGUES
— Nie masz po temu prawa, gdyż jestem poddanym rosyjskim.

SUŁKOWSKI
— Po cóż w takim razie to przebranie za księdza?

ANTRAIGUES
— Gdyż nie szanujecie prawa narodów. Musiałem tu przybyć.

SUŁKOWSKI
— Po co?

ANTRAIGUES
— Musiałem! Gdybyś waszmość mógł zmierzyć te udręczenia, jakie przeżyłem! Zadaliście w dniu czwartym września nowy cios Francyi, a ja byłem jakgdyby narzędziem tego ciosu, ja, który jestem, jak pies, wierny królowi... Ja służyłem za najwyraźniejszy dowód przeciwko sprawie królewskiej. Czyż cię to nie poruszy, jako bezstronnego świadka?

SUŁKOWSKI
— Nie.

ANTRAIGUES
— Wasz Bonaparte jest mistrzem w prowadzeniu intryg! O, tak! To jest mistrz. Dziś forytuje Barrasa, ściga takiego Carnota, który go z nicości wywiódł... Przypomnicie wy sobie moje słowa; zniweczy on tegoż Barrasa, albo go ujarzmi. Ujarzmi on i Francyę, a przez Francyę ujarzmi Europę.

SUŁKOWSKI
— To tylko jest pewne dziś, że ujarzmił was, wrogów rzeczypospolitej. Rozdeptał was, intrygantów, rozmiótł! (Śmieje się) Powiadają tedy, ie waszmość panu podyktował dokument, śmiertelnie kompromitujący generała Pichegru! Powiadają, że waszmość własnoręcznie przepisałeś ten dokument. Waszmość własnoręcznie przepisałeś to oskarżenie wobec rzeczypospolitej waszego generała Pichegru! Tak. A później Bonaparte puścił waszmość pana na wolność. Zaiste trudno lepiej kimkolwiek zagrać...

ANTRAIGUES
— Zagrał mną, jak kartą. Byłem w więzieniu... Moja żona, mój syn... Ale ja się może jeszcze kiedy odegram!

SUŁKOWSKI
— Zapytuję jeszcze raz: po co waszmość do mnie przybyłeś?

ANTRAIGUES
— Przybyłem do ciebie, Rzymianinie, który idziesz za swym Cezarem w przekonaniu, że idziesz za najwyraźniejszym symbolem rzeczypospolitej. Oszukuje was ten kuglarz, wywodzi w pole. Dziś pięściami grubego Augereau ujarzmił stronnictwo z Clichy, a jutro czyjemiś ujarzmi was, błędnych rycerzy. Zdusi was, zakuje w kajdany i rzuci do więzień, jeżeli mu przeszkodzicie pochwycić niedościgłą władzę.

SUŁKOWSKI
— To mnie nudzi, co waszmość wywodzisz. Do rzeczy!

ANTRAIGUES
— Przypatrz się dobrze dworowi ex-wicehrabiny de Beauharnais, w willi Bonaparte! Czy to już nie dwór monarszy? Czy to otoczenie republikańskie? Czy tam nie uwielbiają ludzi z przedmieścia Saint-Germain, czy tam nie nienawidzą jakobinów? A zresztą — gdybym waszmość panu powtórzył, co mi mówił ten człowiek... Gdy siedziałem tutaj w więzieniu, wzywał mię niejednokrotnie i długie prowadził ze mną rozmowy. Ja się znam na ludziach. Dosyć widziałem ciekawych okazów. Strzeż się waszmość!

SUŁKOWSKI
— Czemuż to?

ANTRAIGUES
— Bonaparte to mistrz. Widzisz sam i stwierdzasz, jak mną zagrał. Strzeż się, żeby tak nie zagrał tobą!

SUŁKOWSKI
— Moja sprawa jest tutaj z góry przegrana. Ja tu wcale nie gram i nic nie chcę wygrać.

ANTRAIGUES
— Czy sądzisz, Że ludzie nie widzą, co się dzieje? Czy sądzisz, że nie spostrzegają jego drogi? Wszyscy wychwalają twoje talenty wojskowe, twoją naukę, znajśomość języków...

SUŁKOWSKI
— Darmo się waszmość silisz na pochlebstwa!

ANTRAIGUES
— Carnot, ten niezrównany strategos, ten prawy żołnierz, sprawca wyniesienia Bonapartego, powiedział o tobie, że gdyby zginął Bonaparte, w tobie ma Francya naczelnego wodza. On sam, Bonaparte, wyraził się, że jedynym awansem, jakiby ci mógł ofiarować, mógłby być awans na wodza. Bo któż może nim zostać? Kto? Berthier o mózgu leniwym i manierach wersalskiego lokaja, ciemny Massena, nie umiejący pisać ortograficznie, ale umiejący okradać swych żołnierzy, ażeby za ich skradziony żołd najmować harem i włóczyć go za sobą, Augereau, ciemny, jak zwyczajny, mężny rębacz, czy Serrurier, major z przedmieścia...?

SUŁKOWSKI
— Nic chcę słuchać tych zniewag na zasłużonych generałów!

ANTRAIGUES
— A jakiż waszmość panu dano awans za tyle prac, za te wszystkie oto trudy? Piszesz proklamacye do wojska. Czyż nie? Wszakże czytałem jeszcze w więzieniu te słowa: „Żołnierze! góry dzielą was od Francyi. Przemkniecie się przez nie, gdy będzie trzeba, na skrzydłach orlich“... Wszakże to waszmość pisałeś? To twój, to polski styl... Bonaparte takby nie umiał napisać — cha — cha! Dziś mu był potrzebny twój styl, podobnie jak potrzebną mu jest twoja osoba, a jutro użyje innego stylu, a twoją osobę pchnie w przepaść!

SUŁKOWSKI
— Pan hrabia wspomniałeś, że już wiele osób myśli w sposób podobny, że wiele osób widzi zbrodnicze ścieżki Bonapartego. Czy tak jest w istocie?

ANTRAIGUES
— Tak jest.

SUŁKOWSKI
— Uważam to za frazes.

ANTRAIGUES
— Niech i tak będzie. Dziś po czwartym września, czyli po tym waszym Fructidorze — wszyscy zamilkli. Czekają, czyhają. Ale chwila nadejdzie! Wówczas!

SUŁKOWSKI
— Przechwałki!

ANTRAIGUES
— Jak sądzisz, kawalerze, czy szef sztabu Vignolles, czy generał Bernadotte, generał Kilmaine, generał Dumas, czy to są mężowie lekkomyślni? Ci ludzie chcą ratować Francyę!

SUŁKOWSKI
(podstępnie)
— Cóżbyś tedy waszmość rozumiał?

ANTRAIGUES
— Zaufam ci... Pochodzisz waszmość ze starego rodu szlachty...

SUŁKOWSKI
— To — to... szlachty... Ale mów waszmość!

ANTRAIGUES
— Gdybyś dał słowo, że zachowasz to przy sobie, dopuściłbym cię do sekretu...

SUŁKOWSKI
— Słowa nie dam! Lecz będę milczał.

ANTRAIGUES
— Daj słowo!

SUŁKOWSKI
— Czego chcesz?

ANTRAIGUES
— Daj słowo, że nie zrobisz z tego żadnego użytku, że zamilczysz nazwiska i zatrzymasz przy sobie tę myśl...

SUŁKOWSKI
— Daję słowo oficerskie, że będę; o tem milczał, co powiesz, i że nie zrobię z wiadomości udzielonej żadnego użytku.

ANTRAIGUES
— A więc... Słowo! Słuchaj waszmość... Wiem, że dyrektorowie otrują tego dyabła, zżartego przez świerzbę, tego nowożytnego Cezara. Tymczasem — on może być jeszcze bardzo potrzebny. Jedyny sposób — to aresztować go teraz pod pozorem, że zdradza rzeczpospolitą — (Cicho) — Należałoby go aresztować tutaj w Medyolanie, przechować pod silną strażą i czekać na rozwój wypadków. Jeżeli się rzeczy tak ułożą, że trzeba go będzie wypuścić, ci, co go wypuszczą, zaskarbią sobie jego względy, jeżeli...
(Sułkowski rzuca się z krzykiem na Antraiaues’a. Chwyta go za gardło i powala na ziemię).

SUŁKOWSKI
— Ty, psie!

ANTRAIGUES
(zdumiony, chwytając oddech)
— Puść!...

SUŁKOWSKI
(w szale)
— Nie! Nie puszczę! Zaduszę cię, zdrajco!

ANTRAIGUES
(wydzierając mu się z rąk)
— Puść mię! Powiem ci rzecz wielkiej wagi...

SUŁKOWSKI
— Nic nie chcę słyszeć!

ANTRAIGUES
— Słuchaj! Powiem ci, powiem ci...

SUŁKOWSKI
(woła)
— Zawilec!
(Zawilec ukazuje się we drzwiach)

ANTRAIGUES
(wyrywając się)
— Mam do waszmość pana zlecenie od księżniczki Agnieszki Gonzaga.

SUŁKOWSKI
(do Zawilca)
— Wiąż go!

ANTRAIGUES
— Twoje oficerskie słowo! Oto słowo jakobina! Zostaw mnie na chwilę w spokoju. Odpraw żołnierza. Słuchaj! Przysłała mię księżniczka Gonzaga.
(Sułkowski opanowuje się. Daje znak Zawilcowi, żeby wyszedł. Zawilec wychodzi. Antraigues dźwiga się z ziemi, opiera o stół).

SUŁKOWSKI
(oszołomiony)
— Szybko!

ANTRAIGUES
— Mam do waszmość pana zlecenie od Agnesiny Gonzaga...

SUŁKOWSKI
— Nic nie mam wspólnego z domem i księżniczką Gonzaga. To nowy wybieg. Kłam szybko!

ANTRAIGUES
— Nie kłamię, kawalerze. Na dowód, że nie kłamię, powiem tylko tyle, że księżniczka Gonzaga pragnie się widzieć z waszmość panem i poleciła mi prosić cię o możność rozmowy. Po to tutaj przyszedłem w tem przebraniu. Doznałem godnego przyjęcia...

SUŁKOWSKI
— Nie rozumiem, co to ma znaczyć... Gdzie jest księżniczka?

ANTRAIGUES
— Jest tutaj, w Medyolanie.

SUŁKOWSKI
— Gdzie?

ANTRAIGUES
— Powiedziałem, że w Medyolanie.

SUŁKOWSKI
— Gdzież ona jest?

ANTRAIGUES
— Mieszka chwilowo w klasztorze, naprzeciwko tego domu...

SUŁKOWSKI
— Po co tu przybyła?

ANTRAIGUES
— Pragnie uzyskać audyencyę u generała Bonapartego. Wierzy prostodusznie, że potrafi coś wskórać dla siebie, a może i dla księcia Modeny u wszechwładnego wodza wojsk francuskich.

SUŁKOWSKI
— Już w tem widać wymysł waćpana. Książę Modeny jest krewnym cesarskiego domu, więc ma pomoc i poparcie zapewnione ze strony najpotężniejszej. Czyżby księżniczka Gonzaga mogła przedsiębrać tak ryzykowne sprawy?...

ANTRAIGUES
— Utrzymuje ona, że waszmość pertraktowałeś z księciem w Wenecyi. Teraz przed zawarciem pokoju księżniczka Mantui gotowaby je znowu podjąć i za pośrednictwem waszmość pana nawiązać poufne rokowania na własną rękę. Poleciła mi prosić cię, kawalerze, o możność i miejsce rozmowy.

SUŁKOWSKI
— Ona sama mówiła o tem wszystkiem z tobą, hrabio...

ANTRAIGUES
— Tak, czy inaczej, ale zanoszę jej prośbę..

SUŁKOWSKI
— Nie wiem, czy będę mógł pomódz w czemkolwiek księżniczce Gonzaga. Jakże to? Nie wahała się sama przybyć tutaj?

ANTRAIGUES
— Była przedtem w Modenie. Powracając stamtąd, zatrzymała się tutaj.

SUŁKOWSKI
— W Modenie... Więc monarchiczne knowania... A waćpan pomagasz...

ANTRAIGUES
— Byłem przecie przez długi czas w waszem więzieniu...

SUŁKOWSKI
— Siedząc tutaj w więzieniu, prowadziłeś korespondencyę na wszystkie strony, zawiązałeś stosunki z księdzem de Pons i ze Stackelbergiem, ambasadorem rosyjskim w Turynie. Przejęto listy i to się wykryło.

ANTRAIGUES
(śmieje się)
— Wszystko się wykryło... Cóż tedy mam powiedzieć księżniczce?...
(Sułkowski milczy, patrząc w ziemię).
Ona czeka na mnie. Jakąż jej mam zanieść odpowiedź?

SUŁKOWSKI
(surowo)
— Powiedz jej waszmość, że czekam tutaj na to, co mi ma powiedzieć.

ANTRAIGUES
— Kiedyż moglibyśmy przyjść tutaj?

SUŁKOWSKI
— Zaraz. Mam czas ograniczony, jestem zajęty...

ANTRAIGUES
— Wrócę tutaj zaraz z księżniczką.
(Mierzy Sułkowskiego oczyma i wychodzi. Sułkowski idzie do głównych drzwi i gestem przywołuje Zawilca. Ten staje przy drzwiach).

SUŁKOWSKI
(z pośpiechem)
— Widziałeś dobrze tego Francuza?

ZAWILEC
— Widziałem, panie kapitanie.

SUŁKOWSKI
— Idź za nim natychmiast krok w krok, wchodź wszędzie, gdzie on wchodzi. Gdybyś zauważył, Że chce uciec, chwytaj go i prowadź tutaj, z powrotem. Jeżeli z nim zabierze się i przyjdzie kobieta, wprowadź ich tutaj. Francuza wpuścisz do pokoju dużego, a kobietę tutaj, do mnie. Rozumiesz?

ZAWILEC
— Rozumiem, panie kapitanie.

SUŁKOWSKI
— Drzwi z sieni do dużego pokoju zostaw uchylone patrz pilnie, co ten Francuz będzie tam robił. Gdyby przewracał moje papiery, albo podsłuchiwał pode drzwiami, wejdź i w mojem imieniu powiedz mu, że masz nad nim nadzór.

ZAWILEC
— Słucham, panie kapitanie.

SUŁKOWSKI
— Teraz idź za nim!
(Zawilec zamyka za sobą drzwi. Sułkowski przechadza isę po izbie z złożonymi rękoma — tam i z powrotem. Później siada przy stole, ukrywa twarz w dłoniach i długo tak pozostaje. Nierychło słychać na schodach kroki. Stukanie we drzwi. Zawilec otwiera je i wpuszcza do izby księżniczkę Gonzaga. Sułkowski składa jej zdaleka ukłon).

KSIĘŻNICZKA
(stojąc przy drzwiach)
— Przybyłam...

SUŁKOWSKI
— Źle się stało, pani, że przyjechałaś do Medyolanu.

KSIĘŻNICZKA
— Musiałam.

SUŁKOWSKI
— Kto jest z panią?

KSIĘŻNICZKA
— Jestem sama.

SUŁKOWSKI
— Przeciwnie! Towarzyszy pani hrabia d’Antraigues.

KSIĘŻNICZKA
— Nie jest on moim towarzyszem w tej podróży. Zgłosił się do mnie dopiero tutaj w Medyolanie, przebrany za księdza. Skorzystałam z jego usług, gdyż ułatwił mi w istocie zebranie informacyi.

SUŁKOWSKI
— Kto jeszcze jest tutaj z panią?

KSIĘŻNICZKA
— Stara służąca, woźnica i lokaj księcia Herkulesa d’Este.

SUŁKOWSKI
— To, oczywiście, są agenci księcia Modeny, przebrani za służących.

KSIĘŻNICZKA
— Nie! Daję na to słowo! Starzy to są i prości ludzie.

SUŁKOWSKI
— Dlaczego chciałaś pani uczynić mię współuczestnikiem twych zamysłów?

KSIĘŻNICZKA
— Chciałam zasięgnąć u waszmość pana rady i, być może, pomocy.

SUŁKOWSKI
— W jakiej sprawie?

KSIĘŻNICZKA
W sprawie moich posiadłości w księstwie Modeny.

SUŁKOWSKI
— Księstwo Modeny już nie istnieje. Te sprawy nie w moim pokoju się załatwiają i decydują. Któż na sprawy tak wielkiej wagi wpływ mieć może?

KSIĘŻNICZKA
— Nie są to sprawy tak nadzwyczajnie wielkiej wagi. Mówiłeś mi waszmość na wiosnę, w Wenecyi, że mogłoby to wywrzeć pewien wpływ na zmianę postanowień generała Bonapartego względem księcia Modeny, gdyby sam książę...

SUŁKOWSKI
— Książę Herkules uchylił się wówczas od wszelkich pertraktacyi. Zresztą od tego czasu wszystko się zmieniło. Dziś nie mam żadnych pełnomocnictw.

KSIĘŻNICZKA
— Zdawało mi się, że waszmość mógłbyś jednak poradzić dziś, jak postąpić...

SUŁKOWSKI
— Nie mogę w tej sprawie powiedzieć ani jednego już słowa. Dyrektorowie francuscy zasiadają w pałacu luxemburskim w Paryżu, generał Bonaparte w willi swej w Medyolanie. Oto wszystko. Obowiązek mój nakazywałby mi właściwie związać hrabiego Antraigues’a i oddać go w ręce władzy. Jest to zbieg, który w niewiadomym celu powrócił. Lecz umywam ręce przez wzgląd na to, Że jest to twój towarzysz, pani.

KSIĘŻNICZKA
— Czyń waszmość, co do ciebie należy.

SUŁKOWSKI
— Jestem oficerem nieznacznego stopnia i małego znaczenia. Zajmuję się oto sprawami technicznemi... Ale racz pani wyłuszczyć, o co chodzi...

KSIĘŻNICZKA
— Pojmuję, że wszelkie wystąpienie w obronie, czy na korzyść kogokolwiek z rodziny księcia Modeny źleby cię przedstawiło w oczach przełożonej władzy. Ale na razie chodzi o rzecz małej wagi. Miałam w dawnem księstwie Modeny zapisany przez jedną z osób mojej rodziny pałacyk w górach nad rzeką Ponaro, dobra ziemskie, winnice i kamieniołomy marmuru. Wszystko to, po zajęciu kraju przez wojska francuskie i oddaleniu się stamtąd księcia Herkulesa III-go, zostało skonfiskowane.

SUŁKOWSKI.
— Nie zła nota w pamięci przełożonej władzy staje na przeszkodzie, lecz co innego — a mianowicie obowiązek żołnierski. Jestem żołnierzem rzeczypospolitej. Nie mogę działać na korzyść twoją, pani, która jesteś krewną księcia Modeny, zaciętego wroga rzeczypospolitej.

KSIĘŻNICZKA
— Masz słuszność, kawalerze. Widzę, że nadzieje moje były płonne.

SUŁKOWSKI
— Jeżeli taki był ich cel, to w istocie były płonne.

KSIĘŻNICZKA
— Nie wiem wcale, do kogo mogłabym się zwrócić o pomoc. Waszmość nie możesz mi przecie wskazać nikogo.

SUŁKOWSKI
— Nie mogę.

KSIĘŻNICZKA
— Obowiązek oficerski nie pozwala ci na to?

SUŁKOWSKI
— Niestety — tak.

KSIĘŻNICZKA
— W ciężkiem jestem położeniu. Muszę opuścić Włochy.

SUŁKOWSKI
— Czyż ów zamek i ziemie były jedynym twoim majątkiem, pani?

KSIĘŻNICZKA
— Tak.

SUŁKOWSKI
— Gdzież obecnie bawi książę Modeny?

KSIĘŻNICZKA
— Pozwól waszmość, że nie odpowiem na to pytanie. Nie mogę odpowiedzieć.

SUŁKOWSKI
— Rozumiem dobrze. Zapytywałem tylko w tym celu, ażeby zdać sobie z tego sprawę, dokąd pani będziesz zmuszoną udać się z Włoch w razie niepomyślnego wyniku twych zabiegów.

KSIĘŻNICZKA
— Dokądś, do Austryi. Muszę pozostać nadal na opiece krewnych, tam iść, dokąd mi każą. Sądziłam, że potrafię odebrać tę nieznaczną posiadłość i zostać w kraju, który kocham. Sądziłam, że zdołam stworzyć sobie samodzielne, własne Życie, wśród otoczenia ojczystego, że oddam się nowym pracom. Zostałabym w Modenie z radością.

SUŁKOWSKI
— Nie sądzę, żeby to było możliwe wobec nowego, republikanckiego porządku w kraju. Jako krewna jego książęcej mości, skazana pani jesteś, o ile wiem, na banicyę.

KSIĘŻNICZKA
— Pomimo, że nie jestem wrogiem rzeczypospolitej cisalpińskiej...

SUŁKOWSKI
— Czyż tak? Doprawdy?

KSIĘŻNICZKA
— Gotowabym była pracować dla szczęścia włoskiego ludu, w zakresie nowych praw mego kraju.

SUŁKOWSKI
— Któż w to uwierzy! Zarówno generał Bonaparte, jak dyrektorowie łatwo o obecności księżniczki Gonzaga w Modenie powezmą wiadomość i poczytywać będą jej tam obecność za agenturę książęcego domu.

KSIĘŻNICZKA
— Dla tego to zwróciłam się o pomoc do waszmość pana. Dla tego chciałam prosić ciebie jednego, panie, o stwierdzenie, że tak nie jest.

SUŁKOWSKI
— Nie mam pewności, że tak nie jest. Nie mógłbym świadczyć.

KSIĘŻNICZKA
— Mógłbyś waszmość zaświadczyć z czystem sumieniem. Mówiłeś mi wówczas, w Wenecyi, słowa, które trafiły do mego przekonania.

SUŁKOWSKI
— Mówiłem wówczas... Nie zapomniałaś pani...

KSIĘŻNICZKA
— Nie zapomniałam. Słowa twoje zostały w mojej duszy. Wpatrzyłam się przez nie w sprawy weneckie, w nasze i spostrzegłam, że mówiłeś prawdę. Ujrzałam w istocie knowania magnateryi przeciwko ludowi, zdradę, tchórzostwo, nicość i to, co jest najnędzniejszego ze wszystkich podłości — schlebianie głupocie ludu, ażeby go zatrzymać w dawnem jarzmie. Głuchy gniew ocknął się we mnie. Nie należę już do tamtego świata!

SUŁKOWSKI
— Z jaką radością to słyszę!

KSIĘŻNICZKA
— Nie należę również do waszego świata. Och, nie! W duszy mojej, jak poranek po nocy, ocknął się nowy świat. To Włochy! Dobrześ to waszmość wówczas powiedział... Czarodziejska moja ojczyzna... Zbudziła się w mojej duszy rzymska duma. To waszmość tchnąłeś w moją duszę to marzenie Cola Rienzo... Uczułam, dzięki tobie, że po ziemi Rzymian depcą wrogowie, narzucają jej prawa, łupią ją, hańbią, unieszczęśliwiają. Ją — Romę!... I zapłakał w mojem sercu Rzym, Neapol, Mantua...

SUŁKOWSKI
— Czyliż do tego celu, ażeby zostać we Włoszech, koniecznie potrzebne jest odzyskanie skonfiskowanego majątku?

KSIĘŻNICZKA
— Tak. Nie mogę zakrwawiać serca starca, w którego domu się wychowałam. Nie mogę! Muszę mieć tytuł i pozór do pozostania w Modenie. Jakiż inny tytuł mieć mogę?

SUŁKOWSKI
— W istocie... Lecz czyliż rodzina twoja, pani, nie będzie ci poczytywała za zdradę twojej obecności w Modenie!

KSIĘŻNICZKA
— Nie. Mogłoby się to nazywać działaniem dyplomatycznem, zamaskowani akcyą domu modeńskiego...

SUŁKOWSKI
— Splątane po włosku sieci... Czyż mogłabyś pani przebywać tam sama jedna?

KSIĘŻNICZKA
— Pragnę być sama. To jest jedyne moje marzenie! Kilka osób służby z orszaku księcia Herkulesa stanowiłoby moją nową rodzinę. Chcę podjąć nowe, trudne, rozległe prace. Wróciłabym tam, gdzie upłynęło moje dzieciństwo. Teraz jestem przykuta łańcuchem do boku ludzi napoły umarłych, przejętych jedyną ideą, jedynem pragnieniem wyniesienia swych osób i rodzin do najwyższych godności. To w ich języku nazywa się miłością kraju.

SUŁKOWSKI
— Pani! Wobec tego, co mówisz, gotów jestem uczynić wszystko... Tak!... Zwrócę się do generała Bonapartego! Wybiorę odpowiednią chwilę...

KSIĘŻNICZKA
— Jakże waćpanu jestem wdzięczna!

SUŁKOWSKI
— Nie mam nadziei, żeby moje wstawiennictwo uwieńczone zostało pożądanym skutkiem. Jestem jednym z sześćdziesięciu adjutantów naczelnego wodza, a nadto cudzoziemcem. Ale być może, że Bonaparte da się przekonać! Czy mógłbym otrzymać jakieś dokumenty, stwierdzające tytuł własności?

KSIĘŻNICZKA
— Papiery takie będą mogły być dostarczone. Obecnie nie mam ich ze sobą ze względu na bezpieczeństwo. Jestem tutaj pod przybranem nazwiskiem.

SUŁKOWSKI
— A jakie to jest nazwisko?

KSIĘŻNICZKA
— Nazywam się tutaj Alba Zen Tron.

SUŁKOWSKI
— Pragnąłbym pomódz!...

KSIĘŻNICZKA
— Rozumiem, Że jak mucha mogę się zaplątać w sieci pająków...

SUŁKOWSKI
— Tak łatwo to się zdarzyć może. To też należy się strzedz! Postaram się uczynić wszystko, co można, zanim udam się w drogę..

KSIĘŻNICZKA
— Oddalasz się stąd waszmość?

SUŁKOWSKI
— Tak.

KSIĘŻNICZKA
— Czy niezwłocznie teraz?

SUŁKOWSKI
— Nie wiem, Przewiduję, że wkrótce posłany stąd będę przez mą władzę.

KSIĘŻNICZKA
— Nie śmiem zapytywać o cel podróży waćpana, ale ze względu na sprawę, o której była mowa...

SUŁKOWSKI
— Żołnierz nic nie wie o swojem jutrze. Dziś się tutaj weseli, a jutro spina rumaka, lub kładzie się spać w czarnej ziemi.

KSIĘŻNICZKA
— Tembardziej nie może wiedzieć postronny mieszkaniec, dokąd żołnierz popędził na swym rumaku — i, jeśli spoczął na wieki, nie może wiedzieć postronny mieszkaniec, na jakiej żołnierz spoczął ziemi.

SUŁKOWSKI
— Nieraz i w czasie pokoju nieoględne wyrazy są, w swych surowych ciosach, jak kule świszczące w czasie bitwy, jak ciężkie ułomki kruszcu, które nagle, na oślep padają, bez względu na to, co zniszczą, co przetną, co złamią.

KSIĘŻNICZKA
— Tak — to bywa z nieoględnemi wyrazami.

SUŁKOWSKI
— Wszystko jedno, dokąd popędzi nas wojna. Wiadomość o tem, dokąd idziemy, nie skraca nam przestrzeni.

KSIĘŻNICZKA
— Żal za miejscem porzuconem nie powinien obarczać ramion żołnierza.

SUŁKOWSKI
— Dokądś okręty mkną nad modremi falami morza, żagle ich białe, jak wędrowne żórawie. Gdzieś przez czerwone pustynie brną karawany po wyschłych kościach dawnych wędrowców, Dokądś idą pułki bosych, obdartych francuskich sankiulotów, wołając, że gotowi są skonać w obronie haseł rewolucyi...

KSIĘŻNICZKA
— Mówił mi to hrabia d’Antraigues, że waszmość oddałeś pewne usługi na wojnie, a żadnej za to nie otrzymałeś nagrody.

SUŁKOWSKI
— Nie dla nagrody jestem w wojskach francuskich i nie dla nagrody oddawałem usługi.

KSIĘŻNICZKA
— Mówił mi również hrabia d’Antraigues, Że waszmość byłeś wskazywany przez jednego z członków poprzedniego dyrektoryatu jako ten, który może zająć bardzo wysokie miejsce.

SUŁKOWSKI
— Nie należy wierzyć niczemu, co mówi ten d’Antraigues. Nadewszystko pani nie powinnaś mu wierzyć! Trzeba wystrzegać się tego człowieka. — (Ciszej) Trzeba wystrzegać się wszelkiego z nim obcowania i rozmowy.

KSIĘŻNICZKA
— Dla czego?

SUŁKOWSKI
— Jest to człowiek zły, bez honoru, bez czci i wiary. Zdradza wszystko i wszystkich. Nigdy nie można wiedzieć, kiedy sprzeda człowieka temu, kto mu za to zapłaci. Jeżeli on dotknie najczystszego uczucia — sprowadzi jego zgubę.

KSIĘŻNICZKA
— Będę słuchała tych rad. Będę się mieć na baczności, ale w tym wypadku, czy powiedział prawdę?

SUŁKOWSKI
— W jakim wypadku?

KSIĘŻNICZKA
— Czy powiedział prawdę, ie waszmość zostałeś pominięty?...

SUŁKOWSKI
(posępnie)
— Rodzi się w mej duszy podejrzenie, że pani zapytujesz mię o to w jakimś ukrytym celu...

KSIĘŻNICZKA
(zakłopotana)
— A jakiż mogłabym mieć ukryty cel, pytając o to?

SUŁKOWSKI
— Świat pełen jest zdrady, podstępu i sprzedajności sumienia. Kiedy mię zapytują o to, czem mógłbym być, rodzi się we mnie przypuszczenie, że już czyhają na moją wyśnioną wielkość, której jeszcze nie posiadam, ażeby ją, podobnie jak Polskę, przekupić, zniweczyć i zgubić.

KSIĘŻNICZKA
(w gniewie)
— Ja nie miałam takiego celu!

SUŁKOWSKI
— Dla czego pani o to pytałaś?

KSIĘŻNICZKA
— Chciałam napewno wiedzieć... Mówił mi to książę Herkules modeński, mój krewny, że waszmość jesteś Polakiem, synem narodu ujarzmionego. Poczęłam czytać książki o Polsce. Przeczytałam ich wiele. Uczułam, jak tragiczną była jej nagła śmierć, jakie piękno zawiera się w zduszeniu jej odrodzenia. To nie była Wenecya!

SUŁKOWSKI
(w zamyśleniu)
— Olbrzymi kraj pod panowaniem dwu Sasów trwał bez armii, bez skarbu, bez handlu w apatycznym letargu, jak olbrzym bezsilny, którego wycieńczyły drgawki anarchii. Kiedy ocknęło się w nim zdrowie, wróg mu do zdrowia przyjść nie dał. Kiedy się olbrzym porwał na nogi, związali go żelaznemi łańcuchami. Mówiliśmy o tem, dla czego pani zapytywałaś o pominięcie mnie w awansach.

KSIĘŻNICZKA
— Waszmość byłeś pierwszym Polakiem, którego baczyłam. Wydało mi się, ie powinieneś dążyć do tego, ażeby iść drogami Bonapartego, wynieść się tutaj do wysokich dostojeństw. Jeżeli Bonaparte mógł pokonać wrogów rzeczypospolitej, to czemuż waszmość nie uczynisz tego, czemu nie rozerwiesz łańcuchów twojej ojczyzny, nie po mścisz krwawo jej upadku?

SUŁKOWSKI
— Pani! Dotykasz ran mojej duszy.

KSIĘŻNICZKA
— Nie chciałam dotknąć ran.

SUŁKOWSKI
— Nie powiedziałem tego z wyrzutem. Powiedziałem raczej z wdzięcznością. Trzeba rozrywać rany polskie, żeby się nie zabliźniły błoną podłości. Gdzie mnie zaniosą wysiłki moje — nie wiem. Lecz idę wciąż tam, dokąd wyrzekłaś.

KSIĘŻNICZKA
— W drodze tej, kawalerze, będą ci towarzyszyły moje głębokie życzenia.

SUŁKOWSKI
— Dziękuję.

KSIĘŻNICZKA
— A więc, — może się tak zdarzyć, że, jeśli waszmość raczysz mi dopomódz w odzyskaniu majątku, każde z nas dążyć będzie w inną stronę, pracując w samotności dla szczęścia swego kraju...

SUŁKOWSKI
— Tak. Obecnie pozostaje do załatwienia główna sprawa. Należy, żebyś pani wyjechała stąd niezwłocznie i to nie w towarzystwie hrabiego Antraiguesa. Ja sam będę prowadził twą sprawę, lecz on niech jej nadal nie dotyka.

KSIĘŻNICZKA
— Dobrze!

SUŁKOWSKI
— Udam się do generała i wszystko mu szczegółowo przedstawię. Nie mogę zataić, że będę go prosił...

KSIĘŻNICZKA
— Chciałabym waszmość panu oszczędzić tego upokorzenia. Dla tego to miałam zamiar prosić go sama.

SUŁKOWSKI
— Nie. To nie doprowadziłoby do celu. Bonaparte jest człowiekiem nieugiętym. Niema innej rady, tylko ja będę prosił go, jako nagrodę dla siebie, o zwrócenie majątku tobie, księżniczko.

KSIĘŻNICZKA
— Jakże to dziwne...

SUŁKOWSKI
— Dziwnie układa się ta sprawa. Lecz inaczej nie można. Trzeba tak właśnie. Powołam się na te pewne zasługi, o których mówią, wyliczę je — cha — cha! — i wzamian zażądam rekompensaty. Mam nadzieję, że Bonaparte zgodzi się. Nie podwyższy mię, nie pokaże z za tych kulis, gdzie żyję, a wynagrodzi mię najszczodrzej, jak tylko istotny władca wynagrodzić jest w stanie.

KSIĘŻNICZKA
— Byłbyś waszmość skrzywdzony! Nie mógłbyś iść swoją drogą, nie osiągnąłbyś tego, do czego dążysz. Nie! I Nie mogę przyjąć!

SUŁKOWSKI
— Nie będę skrzywdzony. Przeciwnie, będę szczęśliwy. Ale — jeden warunek...

KSIĘŻNICZKA
— Słucham.

SUŁKOWSKI
— Jestem podejrzliwy... Klęski mię wychowały, niedole mię kształciły... Dasz mi pani słowo, że nie zdradzisz idei służenia swemu krajowi. Nie, — nie to! Dasz mi słowo, że w tem, co mi mówiłaś o przekształceniu się twej duszy — była prawda.

KSIĘŻNICZKA
— To była prawda!

SUŁKOWSKI
— Wiarołomnymi byli książęta Modeny i — Mantui. Jakie często sztylet przecinał tam tajemnicę, a zasypywała ją ziemia.

KSIĘŻNICZKA
— Przysięgam na mój honor, na moje włoskie serce...
(Wydobywa z ukrycia sztylet cienki, w kształcie krzyża, starożytny, z klingą falistą).
— Na ten puginał przysięgam, że mówiłam prawdę. Na pamięć Cola Rienzo! — (Wskazuje sztylet) — Na tę naszą pamiątkę i świętość narodową, która w niejednem już sercu była! Jeżeli mi dowiedziesz, kawalerze, że mówiłam nieprawdę, że postępowałam względem ciebie zdradliwie, że nie byłam uczynkiem wierną temu, com powiedziała... — (w uniesieniu) — ...żem przed obliczem twojej duszy skłamała!...

SUŁKOWSKI
— Sama nie wiesz, pani, że jesteś wszystka honorem, niesplamioną czystością. Słowo — na ten sztylet! Zejdziemy z naszych miejsc. Zstąpimy z urojonych krzeseł książęcych. Pójdziemy w dół ku padołom rodzinnym, ty tutaj, ja tam. Pozdrawiam cię...
(Kłania się przed nią nisko. Księżniczka oddaje mu głęboki ukłon).

KSIĘŻNICZKA
— Jeszcze jedno... jeszcze jedno słowo...

SUŁKOWSKI
— Jestem na rozkazy.

KSIĘŻNICZKA
— Powracam do poprzednio pytania. Nie chciałeś waszmość poprzednio dać odpowiedzi, ale teraz... Czy idziesz na północ, do swego kraju?

SUŁKOWSKI
— Nie wiem.

KSIĘŻNICZKA
— Nie zasługuję na odpowiedź.

SUŁKOWSKI
— Nie pójdę teraz do kraju.

KSIĘŻNICZKA
— A więc dokąd?

SUŁKOWSKI
— Nie powiem.

KSIĘŻNICZKA
(szeptem)
— Nie zdradzę tajemnicy...

SUŁKOWSKI
— Tej tajemnicy nie powierzę nikomu. Jest to tajemnica żołnierza.

KSIĘŻNICZKA
— Ona utonie w mym słuchu, jak kamień w morzu. Najsroższa tortura nie wydobędzie jej z moich ust.

SUŁKOWSKI
— Na co ci to wiedzieć, pani?

KSIĘŻNICZKA
(w rozterce)
— Pragnę to wiedzieć, ażeby módz pracować wytrwale. Pragnę to wiedzieć, ażeby mieć pewność, gdzie znajduje się mój obrońca. Jeżeli przyjdzie na mnie zła godzina i jeżeli złamie mnie życie... Gdy głucha męczarnia opasze mi głowę, jak wąż...

SUŁKOWSKI
— Rozejdzie się grzmiąca wieść, poleci we wszystkie strony rozgłos wojenny. Podniosą ubodzy ludzie strudzone głowy i będą słuchać, gdzie grzmią działa republikańskie. Ja tam będę.

KSIĘŻNICZKA
— Jakże to pojąć, ie pragnąc wolność i szczęście zanieść do Polski, idziesz waszmość na wojnę gdzieindziej?

SUŁKOWSKI
— Ciągłe i ze wszystkich stron słyszę to pytanie. Mam dwadzieścia sześć lat, a gdziem już nie był, jakiemi drogami chodziłem! Dalekie drogi prowadzą do Polski.

KSIĘŻNICZKA
— Opowiedz mi waszmość o tych dalekich drogach...

SUŁKOWSKI
— Czyliż ta baśń o drogach wygnania może być zajmująca?

KSIĘŻNICZKA
— Będzie zajmująca...

SUŁKOWSKI
— Cóż powiedzieć? O dalekiem wschodniem mieście Aleppo?

KSIĘŻNICZKA
— Byłeś tam waszmość?

SUŁKOWSKI
— Gdy po raz pierwszy przybyłem do Francyi, ówczesny komitet bezpieczeństwa publicznego — a był to komitet krwawy — dał mi rozkaz udać się na wschód, do Syryi. Długo wędrowałem przez Wenecyę, Florencyę, Rzym... Musiałem dłuższy czas zatrzymać się w Aleppo, w Syryi. Ścigany przez Anglików, którzy podkupili napastników, ażeby mi wydrzeć papiery, nie mogłem ruszyć się z miejsca. Pewnej nocy byłem sam nad morzem... Księżyc świecił, lecz utonął w zawłokach chmur nieruchomych. Spływało nieustanne jego światło tajemne, jakgdyby ze źródła swego spływała tęsknota do sławy, ciągnąca duszę w jednym zawsze kierunku. Między nadbrzeżnemi drzewami wśród skłębionych koron, przez woń upajających kwiatów przesiewało się obojętne, piękne, zwodnicze światło. Po chmurach rozległych rozpierzchło się to światło, ten uśmiech wiecznej radości w pustyni niebios. Byłem nad olbrzymiem morzem sam jeden i na ziemi sam jeden. Nie było za mną na ziemi nikogo. Nikogo przedemną... Byłem ścigany, w służbie cudzej, w stronie cudzej. Długi słup blasku położył się na wodach morza. Gdym szedł, złocisty szlak na falach szedł wraz ze mną, jedyny towarzysz; posuwał się — gdym stanął, stał w morzu nieruchomy, jakby był moim złotym cieniem. Patrząc naówczas w ów blask, myślałem, że jest on, jak sława. Każdy człowiek go widzi i dla każdego człowieka on świeci, a oczy każdego człowieka poczytują go za swoją tylko własność. A sam on czy istnieje, ten blask na morzu? Czy istnieje sława wieczna? Czy sława nie jest, jak odbicie księżyca na morzu, które wraz z nami idzie — nasze złudzenie — i wraz z nami ginie, gdy zawrzemy oczy?

KSIĘŻNICZKA
— A Napoleon Bonaparte!

SUŁKOWSKI
(zamyślony)
— Bonaparte... Jego sława napełniła ląd i morze. Dokądkolwiek poniesie się myśl, wszędzie jest jego sława... Prace olbrzymie poruszyły się z odwiecznych swych miejsc, wędrują masy ludzkie, mówiąc o nim, jako o sile popychającej do drogi...

KSIĘŻNICZKA
(cicho)
— Zaćmij go waszmość!!

SUŁKOWSKI
— Dla czego żądasz tego, księżniczko?

KSIĘŻNICZKA
— Zaćmij go waszmość!

SUŁKOWSKI
— Ja nie mam szczęścia. Kiedy w Aleppo powziąłem wiadomość o wybuchu w Polsce insurekcyi, porzuciłem natychmiast wszystko i przez Konstantynopol, Bukareszt w przebraniu za ormiańskiego kupca puściłem się do kraju. Listy wierzytelne zaszyłem w futrzaną czapkę, ten oto wojskowy krzyż schowałem głęboko i przedzierałem się przez Węgry. Rząd austryacki przyrzekł pięćdziesiąt dukatów nagrody za schwytanie mię, byłem bowiem wówczas chargé d’affaires ambasady francuskiej w Konstantynopolu. Wielokrotnie mię aresztowano, trzęsiono moje rzeczy, ale przecie przetrwałem...

KSIĘŻNICZKA
— A więc masz waszmość szczęście.

SUŁKOWSKI
— Przeciwnie: przybyłem zapóźno. Najeźdźcy już wówczas pokonali nas. Wódz nasz wzięty został do niewoli. Wojska zdezorganizowane, rozpierzchłe cofały się, uchodziły. Stanąłem na czele małego, zdemoralizowanego oddziału, ale w pierwszem starciu zostałem rozbity na miazgę. Pamiętam szczęk ręcznej broni tamtego dnia. Popłoch żołnierzy... Pamiętam siebie w tym zamęcie i żądzę śmierci, która jedyna wówczas w piersiach została. Szedłem przez pole nieznane, otoczone posępnym lasem, jakby poprzez dziedzinę, która już jest po tamtej stronie śmierci, przez pole tamtego świata. Łkanie rozdzierało mi piersi, a rozpacz chichotała nad głową.

KSIĘŻNICZKA
— Cóżeś waszmość uczynił?

SUŁKOWSKI
— Uszedłem wraz z innymi. W świat! Po cudzych zaułkach, po obcych ścieżkach... Patrzeć na ludy zwycięskie, zorganizowane, budujące codziennie, powoli, wytrwale, celowo swą wielkość. Ścisnąłem zęby i samemu sobie przysiągłem: nauka, praca, wytrzymałość, subordynacya! I przebiegłość! Przysiągłem sobie, że jeśli nie padnę na obcych drogach, to wrócę tam, wrócę — i wtedy!...

KSIĘŻNICZKA
— Niechaj się spełni!

SUŁKOWSKI
— Dokąd się pani teraz udasz?

KSIĘŻNICZKA
— Do Szwajcaryi.

SUŁKOWSKI
— Dziś jeszcze! Ja sam załatwię sprawę. Dam znać. Napiszę. (Po namyśle) Nie. Nie napiszę. Listy wpadają w ręce. Nie napiszę.

KSIĘŻNICZKA
— Więc jak?

SUŁKOWSKI
— Przywiozę odpowiedź sam.

KSIĘŻNICZKA
— Będę czekała...

SUŁKOWSKI
— Gdzie?

KSIĘŻNICZKA
— Jest mały zameczek pod Lozanną, wśród winnic. Nazywa się Château Chiara. Zameczek ten należy do księcia Modeny, ale obecnie fikcyjnie został sprzedany. Każdy mieszkaniec Lozanny pokaże drogę.

SUŁKOWSKI
— Przybędę tam...

KSIĘŻNICZKA
— Czy dowiem się wówczas, dokąd waszmość pójdziesz?

SUŁKOWSKI
— Nie wiem.

KSIĘŻNICZKA
— Tak, nie mam prawa...

SUŁKOWSKI
— A czy sama zgodziłabyś się dać mi prawo?

KSIĘŻNICZKA
— Jakie?

SUŁKOWSKI
— Jedyne prawo, ażebym mógł z twoją wiedzą... bez granic, bez nadziei...

KSIĘŻNICZKA
(pobladła)
— Nie mów waszmość!

SUŁKOWSKI
— Dobrze. Będę milczał.

KSIĘŻNICZKA
— Nie mogłabym ani żyć, ani umrzeć... Pójdę już... Przepraszam, ie tu przyszłam...

SUŁKOWSKI
— Agnieszko!

(Żołnierz Zawilec kołace we drzwi).
— Wejdź!

(Zawilec staje we drzwiach).
ZAWILEC
— Ten francuski ksiądz podważył drzwi, uchylił je do tego pokoju i zaglądał. Patrzałem na juchę długo cierpliwie, alem go wreszcie, według rozkazu, wziął za kark. To mię wtedy pchnął — z nożem na mnie! — i chciał uciekać. Więcem go trochę stłamsił w rękach, no i związał.

SUŁKOWSKI
— W prowadź go tutaj.

(Zawilec wpycha Antraigues’a, który ma ręce wtył związane).
— Sprzykrzyła się panu hrabiemu bierna rola gościa.

ANTRAIGUES
— Może mi waszmość każesz nareszcie rozwiązać ręce.

SUŁKOWSKI
— Sam związałeś sobie ręce, mości panie, i wydałeś się w ręce władzy.

ANTRAIGUES
— Dość mam tych gróźb! Czyńcie ze mną, co chcecie.

SUŁKOWSKI
— Tak też postąpię...

ANTRAIGUES
— Więzienie zmyje przynajmniej ze mnie piętno rzekomej przyjaźni z wami. Będę sobą. Prowadź mię waszmość, któryś dał słowo, że będziesz milczał o naszej rozmowie...

SUŁKOWSKI
— Zanadto ja dobrze o tem pamiętam.

ANTRAIGUES
— Nie lękam się waszego więzienia!

SUŁKOWSKI
— Masz waszmość słuszność. Wykonam swoją powinność. Będziesz w lepszem więzieniu, gdy cię wypuszczę na zupełną wolność w Szwajcaryi. Nie zostaniesz waszmość w Medyolanie, ani w granicach rzeczypospolitej. W tem księżem przebraniu, za paszportem wydanym przez Kilmaine’a, udasz się ze mną za granicę. Nie zobaczysz się z nikim.

ANTRAIGUES
— Przypominam, że opiekuję się osobą, która jest w tym pokoju.

SUŁKOWSKI
— Pamiętam o tem dobrze, panie hrabio.
(Sułkowski idzie do drzwi Venture’a. Stuka, Ventue staje w progu).

SUŁKOWSKI
(do księżniczki)
— Pani! Oto jest mój najbliższy przyjaciel, opiekun i mistrz, obywatel Venture. Jest on uczonym znawcą wschodu, tłomaczem tamtejszych języków. Racz mu zaufać. On ci udzieli opieki w tem mieście i odprowadzi do granicy państwa. — (do Venture’a) — Jej książęca wysokość Agnieszka Gonzaga.

(Venture skłania się przed księżniczką).
VENTURE
— Ach... jej książęca wysokość księżniczka Gonzaga... Czy zechcesz mi pani zaufać?

KSIĘŻNICZKA
— Panie! Jesteś przyjacielem kapitana Sułkowskiego...

(Sułkowski oddaje ukłon pożegnalny księżniczce).
SUŁKOWSKI
(do Antriguea’a)
— W drogę, panie hrabio! Prosto stąd udamy się do twego mieszkania po rzeczy, a stamtąd na koń i za miasto.

ANTRAIGUES
— Kawalerze! Nie omieszkam wywdzięczyć ci się za tyle trudów, wywdzięczę ci się, nim umrę...
(Obydwaj wychodzą).

VENTURE
— Czuję się szczęśliwym, że mogę ci służyć, pani. Kocham kapitana Sułkowskiego, jak syna. Poznałem go daleko stąd na wschodzie, w mieście Aleppo. Razem uczyliśmy się azyatyckich języków, jako dwaj żaki. Jestem starcem, a patrząc w jego życie, drugą przeżywam młodość, ponieważ świat odbija się w jego duszy, jak w morzu...

KSIĘŻNICZKA
— Z radością słyszę te słowa.

VENTURE
— Dziś przed godziną zaledwie mówiliśmy tutaj pomiędzy sobą... Ale czy nie obrażę twych uszu, gdy powiem, że mówiliśmy o tobie? Przepraszam za wywołanie tej zorzy na twe policzki! Mówiliśmy tutaj o tobie, pani, jako o dalekiem szczęściu, które postanawiał zatopić w nocy wiecznego milczenia, jako o prawie jego duszy, które ze siebie przemocą wyrywał. Przybyłaś, jakgdyby zaprzeczenie. Jakże dziwnemi są dzieje dusz czujących!

KSIĘŻNICZKA
— W istocie, dobry panie...

VENTURE
— Zdawaćby się mogło, że słyszałaś, cośmy mówili, i przyszłaś spojrzeć, czy taka mocna będzie jego wola, gdy ujrzy twe oczy, czy się ostoi w świetle twoich źrenic i wobec tego płomienia, który na twe policzki wypływa z głębi duszy...

KSIĘŻNICZKA
— Tak przyjaźnie waszmość przemawiasz, jakbyś czytał w głębi duszy...

VENTURE
— Kocham głęboko staro-egipskie napisy i rzeczy wieczne, o których tam mowa. Kocham rzeczy wieczne na ziemi. Jest w egipskich klechdach opowieść o dziejach miłości Ozirisa i Izydy. Zamieniała się Izyda w jaskółkę, szukając małżonka, pochłoniętego przez złe, krążyła około miejsca, gdzie był, i nie słysząc słyszała, nie wiedząc wiedziała, gdzie był. Tak to bywa w miłości. A owa klechda — to jest symbol głęboki ziemskiej miłości. Ażeby się zaś oczyścić z zetknięcia z ziemią, wstępowała Izyda po nocy w ogień. Tak dusza niewinna wstępuje w ogień rumieńca, usiłując oczyścić z zetknięcia z ziemią marzenia swoje...




AKT CZWARTY.

(Niewielka, skromnie umeblowana sala w zameczku Chiara pod Lozanną, należącym do księcia Herkulesa III d’Este. Fotele, stoliki. Na ścianach kilka obrazów. Szpinet. Z prawej strony okno. Drzwi w głębi i na lewo. — Marze 1798 roku).


ANTRAIGUES

(wchodząc)
— Wasza książęca mości! Przywożę z miasta najfatalniejszą, jak dla mnie, wiadomość...

KSIĄŻĘ
— Niepokoisz mię, mości hrabio...

ANTRAIGUES
— Generał Kilmaine tak ciężko zachorował, że zmuszony jest usunąć się zupełnie...

KSIĄŻĘ
— Zawsze słyszałem, że ten wasz Kilmaine jest chory i chory bez końca. Ubył z szeregów francuskich porządny oficer — oto wszystko...

ANTRAIGUES
— Ubył nam filar, zgasła nadzieja.

KSIĄŻĘ
— Nie wiedziałem, że tak wielką nadzieję pokładaliście w tym człowieku.

ANTRAIGUES
— Nie możemy przecie odstąpić od myśli zduszenia hydry rewolucyjnej orężem jej dawniejszych obrońców.

KSIĄŻĘ
— Myśl jest przednia, ale czy się wam noga nie powinie tak samo fatalnie, jak w sprawie Pichegru, albo z zamiarami na Moreau?

ANTRAIGUES
— Należy tentować o każdego człowieka, osobliwie zaś dobijać się echa u tych, którzy nienawidzą Bonapartego. I otóż — Kilmaine, Kilmaine, stojący na czele armii reńskiej!

KSIĄŻĘ
(z uśmiechem)
— Nil desperandum!

ANTRAIGUES
— Oczywiście! Ale tak opornie układają się stosunki w armii!

KSIĄŻĘ
— Patrz pan na mnie. Stary jestem, siedmdziesiąt lat dźwigam na grzbiecie. W ciągu krótkiego czasu utraciłem wszystko: udzielne księstwo, majątek, schronienie. Tułam się. Idę z miejsca na miejsce. Czatuję na przyjazne wydarzenia, niby dawny raubritter na przejezdnego kupczyka. Ja — d’Este!

ANTRAIGUES
— Wasza książęca mość jesteś członkiem cesarskiego domu. Jeżeli raczyłeś znaleźć się tutaj, nad wodami Lemanu, to dla tego tylko, że pasya popycha cię do odebrania Modeny i do szukania po temu dróg. Lecz ja! Straciłem łaski księcia orleańskiego... Ludwik XVIII zabronił mi zajmować się jego sprawami, zabronił mi nazywać się jego sługą! Tosamo uczynił cesanrz Paweł rosyjski!

KSIĄŻĘ
(opryskwie)
— No, pensyi jeszcze nie cofnięto, więc niema czego...

ANTRAIGUES
— Pozostała mi Austrya, jako jedyna i ostatnia ostoja. To też postanowiłem być wiernym jej do ostatniego tchu, do ostatniej kropli krwi.
(Książę Modeny uśmiecha się wzgardliwie)
Dla tego to mówię, że śmiertelna choroba Kilmaine’ a jest klęską nic tylko dla mnie...

KSIĄŻĘ
— Co zamierzasz?

ANTRAIGUES
— Chodzi o zdobycie zaufania hrabiego Thuguta.

KSIĄŻĘ
— Rozumiem.

ANTRAIGUES
— Chodzi o zdobycie zaufania bezwzględnego, trwałego...

KSIĄŻĘ
(śmiejąc się)
— Zadokumentowanego niedwuznacznie...

ANTRAIGUES (śmiejąc się)
— Zadokumentowanego niedwuznacznie...

KSIĄZĘ
— Sądzę, ie potrafisz pan zdobyć zaufanie hrabiego Thuguta, zadokumentowane niedwuznacznie...

ANTRAIGUES
— Dziś je zdobędę. Dziś już zdobędę. Ale dopiero dziś i po trudzie niemałym. Och, taki Hrabia Thugut był na mnie równie nie łaskaw, jak Monsieur, jak jego cesarska mość imperator Paweł... Teraz będzie inaczej! Gdyby nie choroba Kilmaine’a!

KSIĄŻĘ
— Cóż wpłynie na zmianę twego znaczenia w stosunku do ministra?

ANTRAIGUES
— Zdobycz ważna, zdobycz nieobliczalnej doniosłości... Byłem właśnie w Lozannie, widziałem się z pewnym człowiekiem...
(Przysuwa swe krzesło bliżej do krzesła księcia)
— Mam tutaj w kantonie Vaud krewniaka, nazwiskiem Micheli de Dullit. Ten był w Paryżu. Właśnie wrócił... Za jego pośrednictwem... — (mówi coraz ciszej) — ...zdobyłem we wnętrzu Francyi sprzymierzeńca. Odkryłem i posiadłem poniekąd mózg współczesnego rządu mojej niegdyś ojczyzny.

KSIĄŻĘ
— Doprawdy? Mówże wyraźniej...

ANTRAIGUES
— Skomunikowałem się z człowiekiem, stojącym bardzo wysoko, z którego pomocą będę posiadał wszystką tajemnicę oligarchii rządzącej Francyą. Każdy plan, każda myśl, każdy pomysł, stan rzeczy i wszelkie okoliczności, wszelkie siły i środki będą mi znane i mogą być znane hrabiemu Thugutowi, zanim wejdą we Francyi w życie.

KSIĄŻĘ
(z cicha)
— Któż to taki?

ANTRAIGUES
— Nie mogę wymienić nazwiska tego człowieka i nie wymienię go nigdy. Nie dowie się &wiat o nim! Będziemy go nazywali przybranem imieniem — Vannclet. Lecz i to przybrane imię wymieniam waszej książęcej mości dla tego tylko, że chcę prosić najuniżeniej o pomoc.

KSIĄŻĘ
(ostygając)
— W jakiej sprawie!

ANTRAIGUES
— Hrabia Thugut ze rwał ze mną stosunki. Na wzór radcy księcia orleańskiego, Saint Priest, który jest moim rodzonym wujem, hrabia Thugut nie odpieczętowuje listów, które doli posyłam. Już od października zeszłego roku, od czasu sprawy z Bonapartem, zabronił mi pobytu w Wiedniu. Mieszkałem w Gratzu, mieszkałem w Innsbrucku, tułałem się we Włoszech, byłem w Wenecyi i Padwie, aż przybyłem nareszcie tutaj. Wasza książęca mość może mię uratować, zawożąc hrabiemu Thugutowi ustną wiadomość o istnieniu człowieka, — nie, potęgi! — imieniem — Vannelet...

KSIĄŻĘ
— O to chodzi... Ale czy ów Vannelet... Panie hrabio, znamy się nie od dziś, nie potrzebuję mówić ci komplementów, — czy ów, mówię, Vannelet nie jest twoim doskonałym wynalazkiem, pułapką na wszechwładnego w Austryi ministra?

ANTRAIGUES
— Dam dowody!

KSIĄŻĘ
— Chyba że dasz dowody...

ANTRAIGUES
— Dam!

KSIĄŻĘ
— Czy mnie je dasz? Bo będę szczery: z hrabią Thugutem mam również swe interesy, swe porachunki, debet i credit...

ANTRAIGUES
— Rozumiem...

KSIĄŻĘ
— Jeżeli dasz te dowody mnie, jeżeli mię, że tak powiem, uzbroisz i zabezpieczysz, że nie będę zmuszony cofać się później, w takim razie...

ANTRAIGUES
— Wasza książęca mość łatwo spostrzeże, że nie mogę powierzyć wszystkiego. Inaczej moja własna rola, moje walory spadłyby do zera. Ale nie będę prawdy utrzymywał pod korcem. Kaidy szczegół będzie naszą wspólną własnością...

KSIĄŻĘ
— Słucham cię, słucham ciekawie!

ANTRAIGUES
— Przedewszystkiem muszę uprzedzić, że dłuższy pobyt waszej książęcej mości, tutaj pod Lozanną, nie jest bezpieczny. Zwrócono już uwagę. Wszystko to udowodnię za chwilę...

KSIĄŻĘ
(śmiejąc się)
— Chcesz mię stąd postraszyć i wykurzyć coprędzej w kierunku Wiednia.

ANTRAIGUES
— Gdyby tak niski zamiar mógł powstać w mojem sercu i gdyby nie troskliwość jedynie dyktowała mi to, co stwierdziłem, to przecie w kierunku Tryestu radziłem i radzę kierować kroki, gdzie dla zdrowia waszej książęcej mości...

KSIĄŻĘ
— Nie mogę tam wrócić z niczem! Nie mogę umrzeć, jak nędzarz, jak żebrak, na łaskawym chlebie. Jestem księciem! W zamierzchłym czasie mam przodków na tronie! Jestem ostatni... Jestem Włochem! Musiałem patrzeć, jak wojska austryackie zajęły Tryest i Wenecyę. Ziemie włoskie sprzedano! Oto ta Francya z jej wielkiemi hasłami! Tosamo w gruncie, co było zawsze: dyplomatyczne szalbierstwo. Dusi mię i targa po nocach szalona rozpacz. Nie mogę spać i szlocham. Chcę się przed śmiercią ze — mścić na tych łotrach francuskich, którzy wydarli mi tron, a Wenecyę oddali Austryi.

ANTRAIGUES
— Otóż Vannelet przybywa nam z odsieczą. Vannelet — to jakby pomocnicza armia w wojnie z Bonapartem i z tą rozjuszoną potęgą, którą zgnieść musimy wcześniej, czy później.

KSIĄŻĘ
— Któż więc jest ten twój Vannelet?

ANTRAIGUES
— Jest to człowiek jaknajbardziej zbliżony do żródła dyplomacyj i administracyi.

KSIĄZĘ
— Czy go waszmość znasz?

ANTRAIGUES
— Znam. Jest to mój przyjaciel i dawny towarzysz. Przed rewolucyą był zatrudniony w biurach mego wuja Saint-Priest. Aczkolwiek szczery zawsze monarchista, za cza.sów terroru zbliżył się do konwentu. Za czasów dyrektoryatu jeździł z ramienia dyrektorów w specyalnej misyi do Berlina...

KSIĄŻĘ
— Szczery to jakiś, widzę, człowiek...

ANTRAIGUES
— W tych właśnie czasach stal się człowiekiem bogatym i potężnym. Żyje w najściślejszej zażyłości z Rewbellem, jest osobistością najbardziej bliską Merlina. Codziennie przebywa w domu Talleyranda Périgord, ministra spraw zagranicznych, gdyż jest — (cicho) ...jednym z jego bliskich krewnych.

KSIĄŻĘ
— Doprawdy? To ważne!

ANTRAIGUES
— Tak. To ważne. Talleyrand jest człowiekiem przebiegłym. Wie on, że personel służbowy — to kanalia sprzedajna, więc też do korespondencyi najhardziej sekretnej używa tego właśnie ze swych kuzynów, który nosi to wyszukane imię — Vannelet.

KSIĄŻĘ
— Zaciekawiasz mię, panie hrabio...

ANTRAIGUES
— Vannelet zna wszelkie instrukcye, przesyłane przez Talleyranda agencyom Francyi przy dworach zagranicznych, i zna wszystkie tajemnice artykułów sekretnych świeżo pozawieranych traktatów.

KSIĄŻĘ
— W istocie...

ANTRAIGUES
— Przez jego ręce idzie tajna korespondencya od Sieyès’a z Berlina, od Guillemardeta z Madrytu, szła od Bonniera z rastadtckiego kongresu. Przez jego ręce przechodzi każdy papier Sandoz’a, ministra pruskiego w Paryżu, wysłany na ręce Talleyranda. W Auteuil, gdzie Vannelet stale mieszka, bywa on często w towarzystwie pani Helvetius. Spotyka tam emigrantów polskich Kościuszkę i Dąbrowskiego, prowadzi z nimi sekretne narady, zna wszystkie ich chimeryczne zamysły, plany, intrygi. W ministeryum wojny zna się doskonale z Schererem, w ministeryum marynarki z Pléville-Le Peley’em. Nadewszystko Vannelet bardzo dobrze jest widziany przez Bonapartego...

KSIĄŻĘ
— Przepysznie! Przepysznie! Ale gdzież na to wszystko dowody?

ANTRAIGUES
— Właśnie przystępujemy... Projektuje się obecnie olbrzymia wyprawa przeciwko Anglii. Nie będzie ona jednak bezpośrednio godzić w samo terytoryum angielskie. Bonaparte zajęty jest studyami, w których pomaga mu Desaix i ten młody oficer, Polak, którego poznaliśmy byli w Wenecyi.

KSIĄŻĘ
— Pamiętam.

ANTRAIGUES
— Obliczają, planują, zbierają dane, jeżdżą we czterech na wybrzeża i w głąb kraju. Częstokroć ów Sułkowski sam na sam długo naradza się z Bonapartem, to znowu dokądś wyjeżdża, zbiera wiadomości...

KSIĄŻĘ
— To nie ważne...

ANTRAIGUES
— To nader ważne — zaraz wyjaśnię dla czego... Na razie Vannelet dowiedział się napewno, że przygotowana jest również inwazya na Toskanię. Czytał pisany rozkaz aresztowania wielkiego księcia.

KSIĄŻĘ
— Co mówisz?

ANTRAIGUES
— Dyrektorowie Merlin i Rewbell zdecydowali, że należy ojca świętego wywieźć z Rzymu i na zawsze osadzić na Malcie. Bonaparte upierał się, żeby go osadzić na Korsyce. Vannelet nadesłał mi wyciąg z listu generała Berthier z Rzymu, wskazujący na udział ambasadora hiszpańskiego Azary w projektach zwalenia rządów papieskich...

KSIĄŻĘ
— Gotów jesteś powierzyć te sekrety hrabiemu Thugutowi?

ANTRAIGUES
— Oczywiście! Gotów jestem dostarczyć szczegółów o wszelkich siłach wojskowych, Środkach pieniężnych Francyi, wymienić wszelkie osoby, daty, cyfry...

KSIĄŻĘ
— Tęgimi jesteście Francuzami, ty, panie hrabio, i twój Vannelet.

ANTRAIGUES
(posępnie)
— Miałem i ja niegdyś miejsce rodzinne, pradziadowskie gniazdo we Francyi, zamek Bastide, w prowincyi Vivarais. Zgromadziłem tam dzieła sztuki, zabytki i rzadkie pamiątki, które nabyłem w czasie podróży na wschód, w Konstantynopolu, na Węgrzech i w Polsce. Zamek mój zawierał cenne manuskrypty, bibliotekę, galeryę obrazów. Na wiosnę 1792 roku moi poddani, zamienieni przez podżegaczy rewolucyjnych na żakieryę rolną, poczęli napadać na zamki i pałace. Uzbrojeni w drągi i młoty, w oskardy i siekiery podstąpili pod mury. Kobiety niosły kosze i worki do zabierania zdobyczy. W sąsiedztwie Bastide poburzono wieże, rozkradziono majątek, drewniane zabudowania spalono. Komisarze departamentowi przybywali niby na miejsce zbrodni, ale zawsze zapóźno. Nareszcie jakaś banda rabusiów wydała okrzyk: do Bastide! Dwustu brygantów puściło się w drogę. Nazajutrz przybyło ich jeszcze pięciuset ze wszystkich wiosek okolicznych. Przez cały dzień rabowano mój zamek. Wieczorem, gdy zostały tylko nagie mury, podłożono ogień. Pożar trwał przez całą noc. (Długo szlocha.) Tam upłynęło moje dzieciństwo, moja młodość. Dla tego gniazda pracowałem przez całe Życie. Kiedy pomyślę, że dziś niema tam nic... Ruina, okopcone mury, miejsce zielskiem zarosłe... Nic! Ktokolwiek miał gniazdo rodzinne, ktokolwiek wie, co znaczy utracić je w taki sposób, ten mnie zrozumie. Nie mam litości! Nie daruję. Obecnie musimy się zastanowić nad jedną figurą...

KSIĄŻĘ
— Mianowicie?

ANTRAIGUES
— Nad Sułkowskim.

KSIĄŻĘ
— Nad tym zuchwałym oficerkiem?

ANTRAIGUES
— Tak jest. Vannelet pisze mi, że należy zwrócić na niego najpilniejszą uwagę. Dziś, po usunięciu się, jakby po śmierci Kilmaine’a...

KSIĄŻĘ
— Cóż po usunięciu się Kilmaine’a...

ANTRAIGUES
— Dwie ważne okoliczności. Po pierwsze jest to talent wojskowy, oceniony przez Bonapartego i Carnota, Berthier’a, Jouberta, Massenę... Bonaparte posługuje się jego zdolnościami. Obciąża tego Sułkowskiego, który jest jego rówieśnikiem, poleceniami rozpoznawania planów politycznych i wojskowych, a rezultaty dociekań zabiera na swój dochód. Vannelet pisze, że wszystkie wykonalne zachcenia Bonapartego Sułkowski mierzy i oblicza z zaciętością, z zuchwalstwem i niepospolitym rozumem. Czy wasza książęca mość nie spostrzega, jaką mielibyśmy siłę, gdyby można było tego człowieka ofiarować hrabiemu Thugutowi do rozporządzenia?

KSIĄŻĘ
— Ależ— już mi o tem niejednokrotnie wspominałeś, panie hrabio! Byłoby dobrze mieć Bonapartego i innych. Ale jakże ich mieć, skoro siedzą w obozie wrogów, tam mają wszelkie szanse odznaczeń i zaszczytów?

ANTRAIGUES
— Właśnie, że ten, o którym mowa, nie ma tam zaszczytów. Został zgoła pominięty, a żołnierz pominięty, kiedy patrzy na generalskie znaki kolegi, wre wewnątrz od zawiści, nawet od zemsty.

KSIĄŻĘ
— Znasz tylko zawiść i zemstę. Jest jeszcze punkt honoru.

ANTRAIGUES
— Ośmielę się zaprzeczyć. Punkt honoru jest to wyraz, imię rzeczy nieistniejącej. Kryje się pod tem imieniem obawa kary, albo obawa niesławy. Sułkowski ma dla nas trzy najwyższe zalety: — umiałby pobić Bonapartego, gdyż zna do ostatniej granicy wszelkie jego tajemnice — ma talenty wojskowe — i jest Polakiem. Trzeba będzie począć jego zdobycie od punktu trzeciego, od rozechłania nerwu polskości. Przedewszystkiem jednak.. Czy mogę mówić otwarcie?

KSIĄŻĘ
— Zdaje się, Że tu, mówimy do siebie dosyć otwarcie...

ANTRAIGUES
— Nie, ja chciałbym mówić teraz zupełnie bezkarnie, a dotknę rzeczy bardzo subtelnych i osobistych.

KSIĄŻĘ
— Zaczynam się wahać... Ale mów waszmość...

ANTRAIGUES
— Ten Sułkowski jest zakochany do szaleństwa.

KSIĄŻĘ
— Jestem już tak daleko od szaleństw miłosnych, że nie mogę ocenić tej siły. Ale może to jest siła. W kimże u licha kocha się ten jakobin i czemu ja mam zajmować się jego amorami?

ANTRAIGUES
— Ów oficer kocha się w księżniczce Agnieszce Gonzaga.

KSIĄŻĘ
(z wybuchem)
— Nie znoszę!

ANTRAIGUES
— Prosiłem o pozwolenie przemawiania otwarcie.

KSIĄŻĘ
— Skąd wiesz o tych zuchwalstwach?

ĄNTRAIGUES
— Wiem napewno.

KSIĄŻĘ
— Są to jakieś plotki, jakieś gawędy. Agnieszka jest najcnotliwszą istotą na ziemi.

ANTRAIGUES
— Niewątpliwie! Jednakie ja wiem o miłości Sułkowskiego z najlepszego źródła.

KSIĄŻĘ
— Skąd wiesz?

ANTRAJGUES
— Z ust samej księżniczki.

KSIĄŻĘ
(cicho)
— Czy ona zakochała się w tym oficerze?

ANTRAIGUES
— Jest to miłość wzajemna, zjawisko, które zdarza się nawet na tronie. Księżniczka Agnesina widziała się z Sułkowskim w Medyolanie.

KSIĄŻĘ
— Wiem o tem. Zawiadomiła mię ustnie, przez pewnego zaufanego sługę, że wracając z Modeny postara się w Medyolanie widzieć tego oficera i zawiązać z nim pertraktacye o pośrednictwo w rewindykacyi jej osobistego majątku. Nie mogłem się opierać. Mówiliśmy o tym jej ryzykownym kroku wielokrotnie... Ależ byłeś tam przecie. Ten oficer miał się starać o zniesienie konfiskaty...

ANTRAIGUES
— Otóż to! Czemu nieznany oficer ryzykuje swoją karyerę? Dla czego stara się o zniesienie konfiskaty majątku księżniczki?

KSIĄŻĘ
— Ależ zjawiał się do nas w Wenecyi z propozycyami swego generała. Lecz teraz... Na Boga! Nie myślałem o tem...

ANTRAIGUES
— Vannelet...

KSIĄŻĘ
— Ach, Vannelet! Cuchnie ten twój Vannelet! Oplątały mię potworne sieci. Ostatnie schronienie, ostatnia radość, piękno serca tej latorośli książęcego domu. I na nią zarzucili swój bezlitosny sierp! Idź waszmość! Nie mogę rozmawiać, nie chcę myśleć. Muszę być sam! Będę ryczał z bólu...

ANTRAIGUES
(wstaje, ociągając się)
— Rozumiem ból i gniew waszej książęcej mości. Współczuję mu i najgłębiej jestem tą sprawą przejęty. Ale jedno tylko jeszcze słowo chciałbym dorzucić. Księżniczka jest, oczywiście, niewinna, jak wiosenna róża. I cóż stąd, że oficer armii francuskiej, ujrzawszy tę różę, zapłonął natychmiast miłością. Nieraz już księżniczki z domu Gonzagów pokonywały nieprzyjaciół pięknością. Róża rośnie wysoko, na niedostępnej skale.

KSIĄŻĘ
— Krótko waszmość wyłóż, co myślisz.

ANTRAIGUES
— Jest to nader pomyślny zwrot w naszej sprawie — afekt tego oficera. Należy go wyzyskać, zużyć, zagrać tym atutem, a gdy sprawa zostanie wygrana, cisnąć tę kartę w nicość, gdzie jest jej miejsce. Nie! Należy ją poszarpać w strzępy, zniweczyć za zuchwalstwo !

KSIĄŻĘ
— Imię Agnesiny Gonzaga nie wejdzie w tę grę.

ANTRAIGUES
— To już jest nie w naszej mocy. Gra się zaczęła.

KSIĄZĘ
— Jakto?

ANTRAIGUES
— Wcześniej czy później Sułkowski zobaczy się z księżniczką, bo jej to w Medyolanie przyrzekł. Wówczas należałoby pochwycić go w sidła. Mogłaby to z łatwością uczynić księżniczka...

KSIĄŻĘ
— Nigdy. Zamilcz waszmość o tem.

ANTRAIGUES
— Uczynić nadzieję oficerowi Sułkowskiemu, pokazać mu wspaniałe perspektywy, obiecać mu wszystko, nawet tron. Każdy szlachcic polski jest kandydatem na tron, nawet wówczas, gdy już samego miejsca, na którem tronby mógł stanąć, niema na świecie. Ten Sułkowski jest hrabią, był kawalerem maltańskim...

KSIĄŻĘ
— Nie ja się będę tą intrygą zajmował!

ANTRAIGUES
— A jednak jest to droga do ofiarowania hrabiemu Thugutowi jeśli nie wodza koalicyi, to doskonałego szefa sztabu. To odrodzenie armii austryackiej... Nadmienię, że ojciec tegoż Sułkowskiego, hrabia Teodor, był pułkownikiem wojsk austryackich.

KSIĄŻĘ
— Snujesz, panie hrabio, fantastyczne plany.

ANTRAJGUES
— Ja zaś sądzę, że zastawiam najbardziej realne sieci. Jeżeli człowieka nie zdobędzie pieniądz, nie zdobędzie ambicya, żądza zaszczytów, lub żądza sławy, — to go ostatecznie zdobędzie kobieta. Wasza książęca mość mógłbyś, gdybyś tylko raczył, mieć w ręku tego człowieka.

KSIĄŻĘ
— Nie mam zamiaru być wykonawcą twych chimerycznych planów.

ANTRAIGUES
— Można go przecie w każdej chwili zepchnąć w nicość, potrącić w głąb cel Spielbergu, gdzie napewno będzie milczał o wszystkiem i zapomni o swej miłostce...

KSIĄŻĘ
— Skończmy.

ANTRAIGUES
— Jestem posłuszny.

KSIĄŻĘ
— Czy waszmość wracasz do Lozanny?

ANTRAIGUES
— Tak jest.

KSIĄŻĘ
— A więc zobaczysz się z naszymi przyjaciółmi?

ANTRAIGUES
— Niewątpliwie.

KSIĄZĘ
— Chciej spocząć tutaj, panie hrabio. Zanim udamy się na posiłek i podejmiemy nasze rozmowy, postaram się napisać kilka listów, które zechcesz wręczyć Juvinasowi.

ANTRAIGUES
— Jestem zawsze na usługi waszej książęcej mości.

KSIĄŻĘ
— Do widzenia.

(Książę wychodzi. Antraigues przez pewien czas błądzi w zamyśleniu po scenie. Później uchyla drzwi wejściowe i przywołuje służącego. Służący wchodzi do sali).


ANTRAIGUES
— Czy księżniczka Agnieszka jest u siebie?

SŁUŻĄCY
— Tak. Jej książęca mość wróciła ze spaceru.

ANTRAIGUES
— Mam do zakomunikowania jej książęcej mości bardzo ważną wiadomość. Muszę się zaraz zobaczyć.

SŁUŻĄCY
— Zamelduję.

ANTRAIGUES
— Tu mi przynieś odpowiedź.

SŁUŻĄCY
— Słucham.

(Wychodzi. Antraigues siada w fotelu i pozostaje długo nieruchomy, zatopiony w myślach. Po znacznej chwili uchylają się drzwi. Wchodzi Agnieszka Gonzaga).


KSJĘŻNICZKA
— Panie hrabio!

ANTRAIGUES
(z głębokim ukłonem)
— Jakaż łaska! Wasza książęca mość raczyła się fatygować...

KSJĘŻNICZKA
— Ma pan jakoby do zakomunikowania mi ważną wiadomość.

ANTRAIGUES
— Wydaje mi się, że to rzecz dosyć ważna, choć z pozoru na to nie wygląda. Ponieważ w Medyolanie byłem zaszczycony zaufaniem powierzenia mi wiadomości, iż kawaler Sułkowski ma się zajmować sprawą rewindykacyi majątku twego, pani, w granicach Modeny...

KSIĘŻNICZKA
— Co innego w Medyolanie, co innego tutaj. I cóż?

ANTRAIGUES
— Przypuszczam, że może w tym celu zjawił się tutaj...

KSIĘŻNICZKA
— Kto?

ANTRAIGUES
— Kapitan Sułkowski.

KSIĘŻNICZKA
— Kapitan Sułkowski?!

ANTRAIGUES
— Tak.

KSIĘŻNICZKA
— A gdzież, gdzie on jest?

ANTRAIGUES
— Widziano go w Lozannie.

KSIĘŻNICZKA
— Dzisiaj?

ANTRAIGUES
— Tak.

KSIĘŻNICZKA
— Waszmość pan widziałeś go na własne oczy?

ANTRAIGUES
— Tak.

KSIĘŻNICZKA
— Wszak znasz go dobrze?

ANTRAIGUES
— Bardzo dobrze.

KSIĘŻNICZKA
— Czy z nim mówiłeś?

ANTRAIGUES
— Nie, — ale zwróciłem niepostrzeżenie pilną uwagę na jego każdy krok. To mi zastąpiło rozmowę, której zresztą na razie nie potrzebowałem. Mój krewny, który mieszka tutaj w kantonie Vaud, był właśnie w Paryżu. Wracał onegdaj dyliżansem. Tymczasem dyliżansem jechał w cywilnem przebraniu młody człowiek, którego mojemu krewnemu wskazywano na pewnem zebraniu w Paryżu, jako wpływowego adjutanta naczelnego wodza. To zwróciło uwagę mojego kuzyna. Badał tedy uważnie, dokąd młody oficer zmierza. Przebrany za podróżującego Anglika hrabia Sułkowski zachowywał doskonale swe incognito: mówił po angielsku, albo z angielska. Pod przybranem nazwiskiem przebył szwajcarską granicę...

KSIĘŻNICZKA
— I cóż dalej?

ANTRAIGUES
— Zjawił się w Lozannie. Tutaj wychodził kilkakrotnie z hotelu w stronę Château Chiara. Wszystko to każe przewidywać, że dziś tu przybędzie.

KSIĘŻNICZKA
— Dziękuję ci, panie hrabio, za tę wiadomość.

ANTRAIGUES
— Czy ta wiadomość jest dla waszej książęcej mości pomyślną?

KSIĘŻNICZKA
(w pomięszaniu)
— Tak. Ze względu na stan moich interesów. Któż wie? Może kapitan Sułkowski przywozi mi pomyślną wiadomość...

ANTRAIGUES
— Daj to Boże! Dla niego samego to jego tutaj przybycie może mieć fatalne następstwa.

KSIĘŻNICZKA
— Jakto? Dla czego?

ANTRAIGUES
— Oficer odpowiedzialny, adjutant wodza armii włoskiej... Przybywa tutaj, w granice obcego państwa, w przebraniu, pod cudzem nazwiskiem — i na pewno bez pozwolenia swej władzy. Ten krok może go zgubić.

KSIĘŻNICZKA
— Ależ — jeżeli przybył — to w najlepszej wierze. Nie zdradzi przecież nikogo.

ANTRAIGUES
— Ma to jednak obustronnie pozory zdrady...

KSIĘŻNICZKA
— Gdyby nawet takie pozory istniały, to przecież pozostaną w tajemnicy.

ANTRAIGUES
— Kto wie?...

KSIĘŻNICZKA
— Poznałeś go tylko waszmość i twój krewny. Gdy pan w przebraniu i pod obcem nazwiskiem bawiłeś w Medyolanie, — on cię nie wydał. Sam cię odstawił do granicy i przepuścił do Szwajcacyi...

ANTRAIGUES
— Och, tak!... To są rzeczy innego porządku. Ja nie stosuję się do przepisów wdzięczności względem wrogów mego króla.

KSIĘŻNICZKA
— Tego waszmość nie zdradzisz!

ANTRAIGUES
— Ja tych ludzi zwyciężam, albo ich zużywam. Lecz jeśli wasza książęca mość wstawia się za nim...

KSIĘŻNICZKA
— Tak jest, nie tylko wstawiam się, ale pokornie proszę...

ANTRAIGUES
— Chciałbym stwierdzić pewnik, że hrabia Sułkowski może być nieodwołalnie zgubiony zapomocą prostego doniesienia, wysłanego tajnie i bezimiennie na ręce generała Bonapartego z udowodnieniem za pomocą faktów, że był w Szwajcaryi przebrany, w niewiadomym celu. Ale tego można uniknąć. Oczywiście. Pani! Gotów jestem uszczęśliwić kapitana Sułkowskiego, uczynić go sławnym, dopomódz, żeby został wodzem, bohaterem, żeby był osypany złotem i gwiazdami zaszczytów. Co więcej, gotów byłbym pracować ze wszech sił, ażeby pod jego stopy położono szkarłatne sukno do krzesła wielkorządcy prowincyi — jeżeli tylko zechce je zdobyć na Francuzach dla Austryi...

KSIĘŻNICZKA
(w przerażeniu)
— Co waszmość mówisz?!

ANTRAIGUES
— Zna doskonale Bonapartego i zna sekrety innych obrońców rewolucyi francuskiej. Może wnieść w szeregi austryackie entuzyazm polski i geniusz francuski, złamać przestarzałą rutynę wojowania. Może pobić armie włoskie, zdławić zawieruchę paryską, przywrócić tron.

KSIĘŻNICZKA
(po namyśle)
— On tego nie uczyni.

ANTRAIGUES
— Jać wiem, że tego nie uczyni dla pieniędzy, dla po tęgi, dla zaszczytów, Jest on bowiem bezinteresownym bohaterem — racz mi pani darować to słowo, gdyż jest jedynie prawdziwe — jest bezinteresownym bohaterem, czyli niedołęgą. A przecie to, o czem ja mówię, dałoby mu, jak sądzę, prawo do najwyższego zaszczytu, do owych zaszczytów bohatera z baśni ludowych, który zazwyczaj otrzymuje do wyboru połowę królestwa, albo rękę pięknej królewny.

KSIĘŻNICZKA
— On tego nie zechce uczynić.

ANTRAIGUES
— A przecie, ważąc na dwu dłoniach istotę rzeczy, chyba widać wyraźnie, że tu, wśród nas leży jego szczęście, nie tam, w krainie chimer i koszmarów, gdzie nadto został pominięty, zapomniany i zużyty, jak uzdolniony cudzoziemiec, którego się obarcza pracą i we właściwej chwili odsuwa na bok.. Kto mu dobrze życzy, ten winien mu doradzić wybór tej drogi, nie tamtej.

KSIĘŻNICZKA
— On na tę drogę nie wstąpi.

ANTRAIGUES
— Jeżeli sam nie będzie miał odwagi na tę drogę wstąpić, należałoby go namawiać, przedstawić mu wielkość, która go czeka, a nadewszystko ten szczegół, że zostałby tutaj, wśród nas.

KSIĘŻNICZKA
— Gdzież jest rękojmia, ie tutaj czeka go wielkość?

ANTRAIGUES
(gorączkowo)
— Książę Modeny dał się unieść tej myśli. Gotów jest dołożyć starań, ażeby ta wielka myśl weszła w życie. Hrabia Sułkowski nie jest Francuzem. Ojciec jego służył w wojskach Austryi. Jedna część jego ojczyzny weszła w skład państwa... Hrabia Thugut zgodzi się napewno. Przypuszczam, że w pierwszej chwili, tytułem próby, ażeby nie drażnić ambicyi starych marszałków, hrabia Sułkowski otrzymałby dowództwo jednego jakiegoś korpusu. A skoro udowodniłby zwycięstwami swą wyższość, stanąłby wkrótce na czele wojsk koalicyi, odegrałby historyczną rolę.

KSIĘŻNICZKA
— Czy to pan hrabia masz zamiar proponować?

ANTRAIGUES
— Nie.

KSIĘŻNICZKA
— Więc kto?

ANTRAIGUES
— To słowo musi paść z ust, którym on wierzy, którym ufa, które mają dla niego wartość i siłę wyroczni. Wówczas dopiero może być mowa o dobrym skutku. Bo przecie trzeba skruszyć moc rewolucyjnego przesądu, którym on, jak powietrzem, oddycha. Ażeby moc tego przesądu złamać, trzeba na to siły, której ja, oczywiście, ani cienia nie posiadam!

KSIĘŻNICZKA
— Więc któż to ma łamać jego moc?

ANTRAIGUES
— Ty jedna, pani.

KSIĘŻNICZKA
— Nigdy tego nie uczynię i za żadną cenę.

ANTRAIGUES
— Tem gorzej dla niego. Właśnie tak od dawien dawna, jeszcze w Wenecyi, nastawiłem jego sprawę.

KSIĘŻNICZKA
— Co waszmość mówisz?

ANTRAIGUES
(ponuro)
— Jużem to rzekł, jużem się do tego przyznał, że każdy z tych ludzi ma dla mnie wartość cyfry. Zdobywam ich i zużywam, albo ich niweczę. Tego szczególniej! Jeżeli go nie zdobędę, muszę go zniweczyć. Za tydzień będzie wygnany z francuskich wojsk, jeśli go nie rozstrzelają, albo nie zetną na swej gilotynie. Stanie się przybłędą z opinią zdrajcy, emigrantem, snującym pokątnie nędzną i bezsilną intrygę, wędrownym Polakiem, wyczekującym przy możnych schodach, nicością...

KSIĘŻNICZKA
— Straszysz mię waszmość nadaremnie. Nie jestem tak dalece łatwowierną. Gdzież to posiadasz dowód niezbity, że kapitan Sułkowski wyjechał tutaj bez pozwolenia swej władzy, a nawet bez wiedzy, może bez rozkazu generała Bonapartego? Może tu przybył w jakiejś misyi?

ANTRAIGUES
— Moja znajomość życia mówi mi pewniej, niż pisany dokument, że przyjechał potajemnie.

KSIĘŻNICZKA
— I cóż z tego? Potrafi się wytłomaczyć, jeżelibyś go waszmość zadenuncyował. Uwierzą mu! Ale, gdybyś to uczynił, pomnij waszmość na mnie! Gdybyś to uczynił, strzeż się mnie waszmość! Nie daruję ci tego i pozywam cię aż do granic śmierci — jakem Gonzaga!

ANTRAIGUES
— Wasza książę ca mość głęboko bierze do serca sprawę, losy i karyerę w armii francuskiej tego oficera. To bardzo dobrze. Cokolwiek wybierze...

KSIĘŻNICZKA
— Mości panie, ja milczę.

(Wchodzi służący i podaje na tacy kartę)

SŁUŻĄCY
— Pewien młody człowiek prosi o wręczenie waszej książęcej mości tej karty.

KSIĘŻNICZKA
(bierze i czyta kartę)
Monsieur Joseph de Zelwa.

ANTRAIGUES
— W tym dźwięku słychać jakieś brzmienie wschodnie, słowiańskie. — (Kłania się nisko) — Muszę zobaczyć jeszcze księcia pana. Polecam moje usługi łaskawej uwadze waszej książęcej mości...
(Wychodzi z jadowitym uśmiechem na ustach, wśród ukłonów — bocznemi drzwiami).

KSIĘŻNICZKA
(do służącego)
— Proś tutaj tego pana... de Zelwa.
(Służący wychodzi. Po chwili drzwi się otwierają. Wchodzi Sułkowski ubrany w strój cywilny. Kłania się. Księżniczka w milczeniu oddaje mu ukłon).
— Przedsięwziąłeś waszmość daleką drogę...

SUŁKOWSKI
— Dotrzymuję słowa.

KSIĘŻNICZKA
— Niezłomne jest twoje słowo, panie.

SUŁKOWSKI
— Nie przynoszę jednak na razie pomyślnej wiadomości. Przedstawiłem rzecz o zwrocie majątku książęcego w Modenie. Generał Bonaparte jest teraz zajęty sprawami wojennemi, usunął się od wszelkich innych, to też, nie odmawiając w zasadzie, oddalił rezolucyę na czas pewien.

KSIĘŻNICZKA
— Chciałabym zapytać przedewszystkiem, czy obecny przyjazd tutaj waszmość pana nie narazi go na niebezpieczeństwo?

SUŁKOWSKI
— Nie przypuszczam.

KSIĘŻNICZKA
— Czy odbywasz waszmość tę podróż za zezwoleniem swej władzy?

SUŁKOWSKI
— Dla czego pani pytasz o to?

KSIĘŻNICZKA
— Jestem niespokojna. Obawiam się, czy ten krok nie sprowadzi nieszczęścia.

SUŁKOWSKI
— Podróżowałem pod nazwiskiem przybranem, które jest wypisane na tej karcie. Nikt mię tutaj nie zna, a o mojej podróży wie dobrze mój bezpoś1edni zwierzchnik, generał Bonaparte.

KSIĘŻNICZKA
— Ach, dzięki Bogu!

SUŁKOWSKI
— Przedstawiając mu sprawę, musiałem powiedzieć, gdzie i kiedy cię poznałem, pani, musiałem także nadmienić, że przyrzekłem ustnie dać ci odpowiedź. Podróżuję często w interesach służbowych. Jedyne niebezpieczeństwo, któreby mi grozić mogło, byłoby to, gdyby mię tutaj poznano i zatrzymano, jako ubywającego się pod cudzem nazwiskiem. Lecz oprócz ciebie, pani, nikt mię tu nie zna.

KSIĘŻNICZKA
— Przeciwnie. Jest tu tensam służący, który cię był widział w Wenecyi, kiedyś na naradę senatorów do naszego pałacu przybył, jest także książę Modeny i hrabia d’Antraigues.

SUŁKOWSKI
— A! Jest tu Antraigues... Nie przewidziałem tego. Czy mnie już widział?

KSIĘŻNICZKA
— Widział waszmość pana w Lozannie.

SUŁKOWSKI
— Knuje więc już prawdopodobnie przeciwko mnie zamachy...

KSIĘŻNICZKA
— Nie sądzę. Lecz trzeba mieć się na baczności...

SUŁKOWSKI
— Wyjdę stąd niebawem, wrócę inną drogą. Granica francuska niedaleko.

KSIĘŻNICZKA
— Byłabym niepocieszona, gdyby z mojej przyczyny spotkało waszmość pana nieszczęście.

SUŁKOWSKI
— Na razie nic mi nie grozi.

KSIĘŻNICZKA
— Lecz ta radosna chwila zatruta jest przez obawę.

SUŁKOWSKI
— Radosna chwila...

KSIĘŻNICZKA
— Patrzyłam stąd na zielone wzgórza jurajskie, za któremi daleko leży nieznana Francya. Leżała przedemną wciąż jakgdyby chmury dalekie, jakgdyby ciemne niebo w nocy, w którem nigdy nie będę.

SUŁKOWSKI
— Odchodzę już z Francyi.

KSIĘŻNICZKA
— Dokąd?

SUŁKOWSKI
— Już w tych dniach idę z żołnierzami francuskimi na wojnę.

KSIĘŻNICZKA
— Więc jeszcze dalej.

SUŁKOWSKI
— Wszystko pokryje milczenie, milczenie...

KSIĘZNICZKA
— Milczenie...

SUŁKOWSKI
— Skoro wrócimy szczęśliwie, nie omieszkam rozpocząć starań w wiadomej sprawie.

KSIĘŻNICZKA
— A dla czegóż dzisiaj waszmość przyszedłeś?

SUŁKOWSKI
— Żeby cię ujrzeć!

KSIĘŻNICZKA
— Nie mówi!

SUŁKOWSKI
— Tylko dziś, tylko raz... W ciągu dni i nocy śniłem o tej chwili. Nie mogłem się jej wyrzec! Nie miałem na to siły! Kiedy zaciskałem pięście i nakazywałem sobie zapomnienie, twój śmiech, pani, senny zarys twej głowy, a nadewszystko łaska twojego spojrzenia — wypływały z nicości i mówiły: — więc nas zapomnij...

KSIĘŻNICZKA
— Jestem szalona... Szalone słowa waćpanu powiem. Chcę zapytać, czy to jest możliwe, co powiadają. Powiadają, ie mógłbyś od jednego zamachu porzucić tę godność nieznanego oficera, — że mógłbyś naraz wynieść się w górę, na ten poziom, gdzie my stoimy, monarchowie i książęta. Powiadają, że mógłbyś zostać dowódcą korpusu, później armii, później wszystkich wojsk, że mógłbyś odegrać historyczną rolę, zostać wielkorządcą zdobytych krajów... Powiadają, że mógłbyś sobie usłać drogę suknem czerwonem i iść po stopniach...

SUŁKOWSKI
— Kto to mówił? Wiem! To mówił ten...

KSIĘŻNICZKA
— Tak, to on.

SUŁKOWSKI
— Nie radziłem ci, pani, słuchać.

KSIĘŻNICZKA
— Ja nie jego słucham, lecz chciałabym usłyszeć od waćpana.

SUŁKOWSKI
— W moich ustach niema już słów na wyrażenie żalu, że wskazywałaś mi pani drogę do zdrady. Już idę.

KSIĘŻNICZKA
— Jestem ślepa. Jestem ciemna. Słuchaj mię waszmość! Mówiono mi, że mógłbyś tu na zawsze zostać. Nie tam daleko, za rozległemi górami, we Francyi, nie w tem milczeniu wieczystem, na które nas oboje skazujesz, lecz tu, gdzie ja jestem. Mówiono, że możesz zostać największym z wielkich. Mówiono, że mógłbyś zostać tym bohaterem z baśni, któremu dają połowę królestwa... Ja nie wiem, więc szukam rady...

SUŁKOWSKI
— Nigdy nie należy wierzyć słowu zdrajców. Trzeba było patrzeć w głąb swego serca.

KSIĘŻNICZKA
— Moje serce zaległa śmiertelna ciemność!

SUŁKOWSKI
— W Medyolanie mówiłaś mi, księżniczko, że chcesz ztąpić ze swego tronu i pójść w nizię ojczyzny. Teraz już lękasz się. Znudziły się twoje stopy. Marzysz znowu o szkarłatnem suknie i o stopniach tronu...

KSIĘŻNICZKA
— Nie o tem marzę.

SUŁKOWSKI
— Nizina zawalona jest kamieniami, na których zbija się i kaleczy bose nogi. Mięko i pięknie stąpają sandały bohatera po krwawem suknie. Wszystkie najwznioślejsze hasła są kłamstwami, jeżeli wiodą do materyalnego wywyższenia tego, kto je głosi. Jedynie ten nie jest kłamcą, kto na nizinę z wysokości zstępuje, zarzuca na ramię ciężką szlę ofiary i w milczeniu ciągnie świat.

KSIĘŻNICZKA
— A wszakże mówiłeś mi waszmość, że musisz wrócić do swojego kraju z pióropuszem wielkości na hełmie, gdyż inaczej twój świat cię nie uzna za swego wodza! Ja nie dla siebie pragnęłam szkarłatu i stopni wywyższenia, lecz dla waszmość pana. Dokąd ja pójdę, jeszcze nie wiesz.

SUŁKOWSKI
— Nie chcę wrócić do kraju okryty delią łatwej wielkości. Mój świat czci tylko to, co najprzód uczczą obcy. To prawda. Lecz moja wielkość musi być przezemnie przedewszystkiem w mem sercu zdobyta, wyszarpana siłą z nicości, szpadą wzięta w zawziętym trudzie. Skoro zdobędę moją własną wysokość własną mocą, wówczas dopiero własną mocą zdobędę ojczyznę. Bo ja w każdej minucie mego życia zdobywam i tworzę ojczyznę. I zawsze czuję tak, jakby się we mnie ze samym sobą mocował cały naród polski. Muszę nasamprzód stworzyć za cały naród własną moją wolę niezłomną i dopiero potem narzucić ją zewnętrznemu światu.

KSIĘŻNICZKA
— Nie mogę pojąć... Wiem jedno, że waszmość dokądś odchodzisz! Oczy moje tak się w ciemność wpatrują, że tam widzą jak w biały dzień. Czy jesteś pewny, że nie zmyliłeś swej drogi, że się nie błąkasz w ciemności?...

SUŁKOWSKI
— Mój wychowawca i opiekun pokazywał mi dawno ów skarbiec wielkości, o którym mówisz, księżniczko. Spiżarnie zaszczytów i te zaułki po za kulisami, gdzie się wypracowuje fabuła intrygi, odgrywana na scenie świata. Nie! Już tam nie wrócę. Będę właśnie podpalaczem teatru intryg!

(Antrigues uchyla drzwi, — wsuwa się, — nasłuchuje).

ANTRAIGUES
— Cóż jeśli...

SUŁKOWSKI
(spostrzegając Antraigues’a)
— A! Szanowny doradzca...
(Antraigues kłania się z daleka).

ANTRAIGUES
— Cóż jeśli możność wskrzeszenia bytu Polski leży właśnie tutaj, zarzucona między rupieciami intryg, potrącana nogą przez innych, jak bezużyteczny i niepotrzebny nikomu sprzęt, w głębi kulis wielkiego teatru! Co, jeśli potrzeba tylko wytężyć przebiegłość, ażeby ją pociemku, w tajemnicy przed wszystkimi aktorami pochwycić, oburącz przycisnąć do serca i w dobrej chwili, gdy się nie spodzieją, z nieulękłą mocą pchnąć na wielką scenę świata?...

SUŁKOWSKI
— Waćpan się znasz na takich chwilach, tajny doradzco carycy...

ANTRAIGUES
— Właśnie ja to mówię, tajny doradzca...

SUŁKOWSKI
— Za radami waszmość pana inni pójdą aktorowie. Ja gram rolę wiernego żołnierza.

ANTRAIGUES
— Wiernego — komu?

SUŁKOWSKI
— Wiernego swej duszy.

ANTRAIGUES
— Nie zaprzeczam, że to rola piękna, i że waszmość do niej się nadajesz. Na Boga! Gdybym był królem, oddałbym ci armię żołnierzy i wiedziałbym, że wszystka młodzież moich krajów będzie bezpiecznie spać na łonie twego geniuszu, że w boju będzie szla drogami sławy. Ale — komu ufasz, za kogo nastawiasz piersi i tego czoła, któremu należy się skrzydlaty hełm Aresa? Uzurpator, krzywoprzysiężca. Włoch sfrancuziały, renegat wyssie twoje siły, wyczerpie twoje uparte zuchwalstwo, znieprawi wzniosłą duszę i popchnie cię w nicość, gdy mu twoja polska prostoduszność będzie zawadzała!

SUŁKOWSKI
— Nie mów już waszmość!...

ANTRAIGUES
— Czemże, jeśli nie pomysłem tyrana, będzie wojna w Egipcie?

SUŁKOWSKI
(gwałtownie)
— Skąd wiesz?!

KSIĘŻNICZKA
— W Egipcie!...

ANTRAIGUES
(pogardliwie)
— Wiem wszystko. Wiem, ile statków, wiem, ile kompanii, wiem, gdzie wsiadacie. Wiem o lustracyi wybrzeży północnych: w powozie siedział Bonaparte, Lannes, minister Bourienne i waszmość. Jechaliście przez Calais, Dunkierkę, Ostendę... Waszmość towarzyszyłeś żonie Bonapartego w wycieczce na statek admiralski Orient...

SUŁKOWSKI
(blady z przerażenia)
— Zdrada...

ANTRAIGUES
— Wiem również, co zamierza uzurpator. Niech w rozstrój, nierząd, próżniactwo, kłótnię zaciekłą karyerowiczów i anarchię ludową popadnie rzeczpospolita. Dlatego przecie bronił rzeczypospolitej w dniu czwartym września. Gdy bezrząd dojrzeje, wówczas z piasków pustyni arabskiej przyjdziemy my, żołnierze strudzeni. Ja, Aleksander Wielki, wrócę z wypraw do Egiptu, może do Indyi... Jakiż dyadem będzie zbyt ciężki na skronie tryumfatora?

SUŁKOWSKI
— Waszmość masz głowę pełną urojeń.

ANTRAIGUES
— Był człowiek, który wszystko rozumiał. Irlandzka jego wyobraźnia...

SUŁKOWSKI
— Kilmaine? Wiem, rzucasz waszmość wciąż cień na prawego żołnierza...

ANTRAIGUES
— Odszedł już w swój cień, więc wszystko jedno. Dogorywa. Miejsce stoi puste. Koń bojowy czeka na wodza. Armie Austryi, Anglii, Rosyi czekają na skinienie...

SUŁKOWSKI
— Niechaj wódz dosiada konia! Wyjdziemy na jego spotkanie my spod Mantui, spod Vereny, z dolin Tyrolu, spod Tarvis!

ANTRAIGUES
— Wódz... Niema wodza. Niema go na świecie. Bonaparte jest jeden. Waszmość jesteś drugi.

SUŁKOWSKI
(śmieje się szyderczo)
— Nie zwiążesz mię powrozami pochlebstw, mości panie.

ANTRAIGUES
— Nie masz waszmość w sobie wielkiej pasyi! Czyliż nie czujesz w sobie wielkości człowieka, któremu użyczenie losu daje w ręce buławę świata? Nie czujesz tego ty, któremu siła przemocy wydarła ojczyznę? Ty wierzysz w jakąkolwiek zasadę, któryś wyrósł pośród okrucieństwa zdrady, któryś się chował między młotem i kowadłem bezlitości i bezwładu? Wznieś się i spojrzyj w oczy sępom, które Polskę rozszarpały. Staniesz jako wódz ponad ich wojskami — (Szeptem) — Możesz poprowadzić wojska koalicyi, dokąd zechcesz. Od tego będzie twoja przebiegłość... Gdyby na mnie padł los tak szczęśliwy, z jakąż rozkoszą porwałbym dziś buławę, dziś właśnie, ażeby pobić i zmiażdżyć — kogo? — Jego najprzód, Bonapartego! Pokonać niezwyciężonego, zdruzgotać na szczątki jego właśnie, wodza nad wodze, bohatera spod Rivoli! Nad orła wzbić się wyżej, rzucić się nań z góry i szponami wydrzeć mu oczy! Sławę swą przykuć wyżej, niż jego puklerz!

SUŁKOWSKI
— Piękne miewasz marzenia, panie hrabio.

ANTRAIGUES
— Waszmość wolisz zostać przy bolcu swego szefa, czynić diań wyliczenia, rysować plany, zbierać cyfry, — które ja znam — cha-cha...

SUŁKOWSKI
— Kłamiesz!

ANTRAIGUES
— Czy chcesz, kawalerze, żebym ci je przytoczył? Przytoczę najtajemniejsze twoje cyfry...

SUŁKOWSKI
(blady, mówi do księżniczki)
— Skarżą się pomiędzy sobą starzy, biedni, zgłodniali, obdarci żołnierze: „zdrada zawżdy, zdrada wszędy!...“

ANTRAIGUES
— Waszmość wolisz wytrwać aż do smutnego końca w skromnej sukni czcigodnego kapitana-republikanina, któremu wódz o niewiadomej godzinie sprzątnie z przed nosa rzeczpospolitą i sprzeda ją temu, kto ją odeń kupi, albo ją kupi sam za cenę cudzej krwi i swego szachrajstwa.

SUŁKOWSKI
— W oszczerstwie równie waszmość jesteś nieszczęśliwy, jak w pochlebstwie.

ANTRAIGUES
— Sam wiesz najlepiej, że szczerą mówię prawdę. Drży w tobie serce, gdy to mówię, bo nie może być, abyś tej prawdy dotąd nie spostrzegł. Szachrajstwo ludzkie trzeba mierzyć równie szczegółowo, jak entuzyazm. Ja w Medyolanie poznałem Bonapartego w cichych rozmowach...

(Wchodzi książę Herkules III d’Este)

KSIĄŻĘ
— Mamy, jak widzę, gościa...

ANTRAIGUES
— Kawaler de Zelwa.

SUŁKOWSKI
— Wasza książęca mość...

KSIĄŻĘ
— Moje stare oczy już gasną. Pamięć nie dopisuje. Wszakże to w Wenecyi miałem sposobność gościć już w swych progach waszmość pana...

SUŁKOWSKI
— Tak jest.

KSIĄŻĘ
— Nosiłeś waszmość wówczas inne nazwisko.

SUŁKOWSKI
— To samo noszę dziś. Tutaj musiałem przybyć pod przybranem z konieczności, ażeby księżniczce Gonzaga, krewnej waszej książęcej mości, przynieść pewną ustną wiadomość...

KSIĄŻĘ
— Słyszałem o tych staraniach, mości panie. Dziękuję.

SUŁKOWSKI
— Misya moja już jest skończona. Co miałem zakomunikować...

KSIĄŻĘ
— Jeszcze słowo. Wówczas w Wenecyi dużo i patetycznie, hardo i z niemałą brawurą mówiłeś nam waszmość o swem posłannictwie w ujarzmieniu Wenecyi. Cóż się stało? Sprzedaliście Wenecyę wraz z jej ludem, który, tańcząc dookoła drzewa wolności, spalił odwieczną księgę ustaw tego kraju. A teraz jest jednym z ludów cesarstwa austryackiego. Cóż waszmość powiesz?

SUŁKOWSKI
(ze wstydem)
— Nie ja.. sprzedałem Wenecyę Austryi.

ANTRAIGUES
— Oczywiście! Sprzedali ją kupcy. Waszmość przykładałeś ręki do dzieła zdobycia Wenecyi w celu wyswobodzenia jej ludu, a kupcy zużyli twe prace do dzieła sprzedaży Wenecyi wraz z jej ludem.

SUŁKOWSKI
— To, co wówczas w Wenecyi mówiłem, nie było kłamstwem. Wierzyłem w to najgłębiej, Że pracuję dla szczęścia weneckiego pospólstwa i dla zniszczenia spróchniałej oligarchii...

ANTRAIGUES
— Nie wątpię. A teraz inny przykład: — rola wojsk polskich. Cóż zyskali waleczni legioniści? Wódz przeszedł po głębokiej wierze żywych, jak po trupach tych, co padli w boju — i zdąża do swego celu. Co więcej: chciał przecie wysłać ośm tysięcy Polaków na wyprawę do Egiptu...

SUŁKOWSKI
— Jeszcze nie wszystko waszmość wiesz...

ANTRAIGUES
— Warto jednakże wziąć pod uwagę te przykłady.

KSIĄŻĘ
— Do czegóż mają prowadzić te przykłady?

ANTRAIGUES
— Dyskutowaliśmy tutaj o tem, gdzie leży prawda, dokąd należy iść, żeby ją znaleść.

KSIĄŻĘ
— Prawda!.. Nie łatwo ją znaleść. Nieraz wśród wężowiska zdrady trzeba, wytężywszy wzrok, prawdy szukać. Z duszą ludzką związana jest prawda i związana zdrada, jak z ciałem naszem prawa i lewa ręka.

ANTRAIGUES
— Zdrada złudzenia dla mądrości, zdrada nędzy dla wielkości — inne nosi nazwisko.

SUŁKOWSKI
— Jakież to nazwisko? Takbym rad nauczyć się czegoś w tej krótkiej chwili.

ANTRAIGUES
— Ta zdolność nosi nazwisko geniuszu.

SUŁKOWSKI
— W tej dziedzinie waszmość prześcigasz wszystkie geniusze.

ANTRAIGUES
— To pewna, Że nie zamykam się dobrowolnie w skorupie ślimaka.

KSIĄŻĘ
— Młody panie! Są sprawy, których z zawias wyważyć nie można, jak drzwi — inaczej do niczego nie służą.

SUŁKOWSKI
— Okrucieństwo ludzkie zamyka na klucz te drzwi, drzwi więzienne, ażeby słońce i powietrze nie dostało się do piwnic. Sama starość nie przełamuje okrutnego uporu, sama śmierć nie wydziera kluczów z rąk.

KSIĄŻĘ
— Starość wie, ie szaleństwo zuchwalców zostawi na miejscu budowli, owoców niezmiernej pracy poprzedników, strugi krwi i ruiny. Wzdrygnął się świat na to, coście uczynili we Francyi.

SUŁKOWSKI
— Na to nie wzdrygał się świat, gdy ministrowie Ludwika XVI szli ręka w rękę z księciem brunświckim, który naszedł Francyę na czele sześćdziesięciu tysięcy Prusaków i dziesięciu tysięcy emigrantów francuskich. Lud francuski odpowiedział na tę zdradę wywróceniem tronu. W czasie powstania Wandei sześćdziesiąt tysięcy rojalistów gotowało się do drogi na Paryż. Wówczas Danton wymógł prawo, że żołnierz, porzucający sztandar trójkolorowy, będzie karany śmiercią. Milion ludzi wyszło na spotkanie koalicyi i odepchnęło najazd. Nic wspanialszego nie widziano na świecie. Lała się strugą krew zdrajców i ludzi słabych. Trzeba bowiem było bezdennej siły, żeby to wykonać. Nieprawdaż, panie hrabio Antraigues?

ANTRAIGUES
— Wiem tyle, że Francya gorąco pożąda klucznika, któryby nareszcie zamknął drzwi od tych wszystkich bezeceństw, od knowań i spisków fakcyi w Konwencie i teraz w Dyrektoryacie. Już Sieyès spiskuje przeciwko Dyrektoryatowi...

SUŁKOWSKI
— To potwarz!

ANTRAIGUES
— Obaczysz sam następstwa. Wszyscy marzą o człowieku oswobodzicielu, o monarsze, któryby zniweczył zbrodnicze rozjuszenie pospólstwa i wniósł pokój do kraju.

KSIĄŻĘ
— Krótko powiem. Utrzymują, że waszmość mógłbyś odegrać wybitną wojskową rolę. Utrzymują, że mógłbyś skutecznie niweczyć niebezpiecznych wodzów rewolucyi francuskiej...

SUŁKOWSKI
— Mości książę!

KSIĄŻĘ
— Zaraz. Zasługa twoja mogłaby być tak wielka, że własna waszmości ojczyzna mogłaby poczuć skutki wdzięcznego usposobienia dworów Europy. Jest to coś więcej, niż nadzieja na pomoc rewolucyi francuskiej. Co do mnie, gotów jestem pośredniczyć...

SUŁKOWSKI
(do Antraigues’a)
— To Waszmość torujesz mi tutaj drogę do tych zaszczytów Józefa Miączyńskiego, który gotów był wydać Lille Austryakom, lecz nie zdążył wykonać planu...

ANTRAIGUES
— Tak, to ja.

KSIĄŻĘ
— Błędnie waszmość sądzisz, że te zaszczyty byłyby godne pogardy. Postaw warunki!

SUŁKOWSKI
— Co za warunki?!

KSIĄŻĘ
— Któż wie? Może przyjętoby warunek, gdybyś za zdławienie Bonapartego, za osadzenie na tronie Francyi prawowitej dynastyi Burbonów zażądał — czyż ja wiem? — dla siebie wielkorządztwa nad Galicyą zachodnią, a dla swego kraju wyjątkowych ustaw? Ja tych spraw nie znam. Proponuję...

ANTRAIGUES
— Na miejscu waszmość pana zażądałbym więcej, zażądałbym...

SUŁKOWSKI
(do księżniczki)
— Wasza książęca mość nie dorzuca słowa zachęty.

KSIĘŻNICZKA
— Ja milczę.

ANTRAIGUES
— To dziwne. Wszędzie na świecie ludzie do zaszczytów, do przewodzenia, do władztwa dążą za wszelką cenę. My chcemy utorować waszmość panu drogę, a ty się wahasz...

SUŁKOWSKI
— W istocie — dziwna jest tutaj moja rola. Patrzę w głąb wszystkich spraw dzięki wam — i patrzę na was. Tego, po com tu przyszedł, już niema — (do Antraigues’a) — Pan, panie hrabio, prorokujesz o generale Bonaparte, że zniweczy rzeczpospolitą...

ANTRAIGUES
— Tak, ja to prorokuję, gdyż z tym człowiekiem trawiłem godziny we cztery oczy, a ja się znam na ludziach.

SUŁKOWSKI
— Nie na takich.

ANTRAIGUES
— Zaprzecz, że w tobie nie drży serce!

SUŁKOWSKI
— I cóż, gdyby we mnie serce, jak liść, drżało! Za skarb rewolucyi wsiąkło w ziemię morze krwi. Więc we mnie serce drży, jak liść! Ale waszmość nie wiesz wszystkiego. Ja również z generałem Bonaparte spędzałem długie, nocne godziny na rozmowach tajnych. Wiedz! To ja wsączyłem mu w duszę, czego nigdy nie zapomni: głuchą wiadomość o Polsce. Dusza moja leżała po stokroć u jego nóg ze śmiertelnem błaganiem, a we mnie na ród polski u jego nóg leżał. Pomnijcie! Wcześniej, czy później pójdzie on na północ — musi pójść — żeby łamać lody, które Polskę pokryły.

ANTRAIGUES
— Śmieszny polski błędny rycerzu!...

SUŁKOWSKI
— Ocknie się Polska od strzałów jego armat...

ANTRAIGUES
— Będzie się może dzielił twoją ojczyzną z jej wrogami, jak się dzielił ziemią Wenecyi.

SUŁKOWSKI
— Nie! Pójdę z nim wszędzie, krok w krok. Wesprę, lecz i zmierzę każdy jego czyn, ze wszystkich sił mojej duszy i ze wszystkich sił mego ramienia. A gdyby w istocie zdradził świętą sprawę i wolę wyzwolonego ludu Francyi, gdyby zamarzył o tem, co prorokujesz, to wiedz, tajny doradzco monarchów — że nie kto inny, tylko ja wydrę mu z rąk sceptrum, zerwę z czoła dyadem, skruszę jedno i drugie i stanę sam na czele wojsk rewolucyi, bo we mnie niema zdrady. Jak burza rzucę się na waszych mocodawców, pójdę przez Europę do Polski i wydrę ją z niewoli.

ANTRAIGUES
— Teraz już wiemy.

SUŁKOWSKI
— Czas. Słyszałem był niegdyś słowa przysięgi przed obliczem swojej duszy. Teraz te słowa przysięgi złamały się. Patrzę przed siebie i za siebie. Niema już nic. Jestem znowu sam. Sam jeden.

ANTRAIGUES
— Nie odchodź waszmoić. Zostań. Nie będziesz sam. Patrz wysoko. Możesz zdobyć każde prawo. Słyszałem, ie rycerze polscy patrzyli wysoko, najwyżej. Jesteś z rodu książąt polskich.

SUŁKOWSKI
— Waszmość się mylisz. Ja nie jestem z rodu książąt.

KSIĄŻĘ
— Jakże! Nosisz waszmość nazwisko Sułkowski, a ten ród ma tytuł książęcy.

SUŁKOWSKI
— To ród książęcy — tak. Lecz ja jestem nieprawym synem jednego z Sułkowskich, austryackiego oficera.

KSIĘŻNICZKA
(z rozpaczą)
— Zamilcz!

SUŁKOWSKI
— Nie zamilczę prawdy. Nie zlęknę się swej doli. Jeśli nie jestem, jak moja matka, z motłochu, to się do motłochu przyznaję.

KSIĘŻNICZKA
— Zamilcz!

KSIĄŻĘ
(ze śmiechem)
— Szczerość to godna najwyższej pochwały.

SUŁKOWSKI
(do księżniczki)
— Żegnam cię, pani.

KSIĘŻNICZKA
— Nie!

ANTRAIGUES
(do księżniczki)
— Wasza książęca mość raczy...

SUŁKOWSKI
— Idę już w stronę Francyi, gdzie w potokach krwi takich, jak wy, nadano mojej matce prawa człowieka. Żegnam cię, księżniczko Mantui. — (do księżniczki i Antraigues’a) — A wy — szanujcie mnie!

(Odchodzi. Księżniczka biegnie za nim, otwiera drzwi)

KSIĘŻNICZKA
— Wstrzymaj się waszmość!

(Sułkowski staje w otwartych drzwiach)

SUŁKOWSKI
— Już na mnie czas.

KSIĘŻNICZKA
(do księcia i Antraigues’a)
— Chcę być przez chwilę sama z kawalerem Sułkowskim.

KSIĄŻĘ
— Agnesina!

KSIĘŻNICZKA
(groźnie)
— Chcę z nim sam na sam mówić!

KSIĄŻĘ
— Zabraniam!

KSIĘŻNICZKA
(wydobywa sztylet)
— Jeżeli natychmiast nie opuścicie tego pokoju!...

KSIĄŻĘ
— Wtyd!

(Odchodzi bocznemi drzwiami. Antraigues staje przy oknie)

KSIĘŻNICZKA
(do niego)
— Precz!

ANTRAIGUES
(z ukłonem)
— Odchodzę, pani.

KSIĘŻNICZKA
(do Sułkowskiego)
— Zostań tu waszmość przez chwilę.

SUŁKOWSKI
— Skończył się sen.

KSIĘŻNICZKA
— Znieważyłeś mię. Nie miałeś prawa sądzić, że namawiałam cię do odstępstwa.

SUŁKOWSKI
— Trzeba ci było, pani, dotrzymać danego słowa i wszystko, cokolwiekbyś czyniła, czynić dla świętości swej duszy, — dla Włoch. Odrzuciłaś od siebie tę świętość.

KSIĘŻNICZKA
— Kiedy?

SUŁKOWSKI
— Wtedy, gdy stanęłaś po stronie Antraigues’a. Byłem tam, we Francyi, złamany w mych myślach, zatrwożony w duszy. Poplątałem się w sobie samym. — (szeptem) — Bezlitosne prawdy mówił tutaj ten d’Antraigues! Patrzę w duszę Bonapartego i drżę, jakbym stał nad brzegiem otchłani. Nachylam się po nocach i szukam oczami dna. Ciężkie prace łamią mi duszę, a żyję sam jeden. Chwyta mię chwilami zawrót głowy, bo nie znam dotąd Bonapartego i nie panuję nad jego instynktem. Mam iść z nim do Egiptu, a dusza moja nie do Egiptu idzie. Czeka na mnie moja ziemia i po nocach we mnie płacze. Ogrom trudów nienapoczętych leży tam, jak nieruszona na wiosnę rola. Wstrzymał się obieg krwi i zacicha bicie serca tego ludu... A ja odchodzę daleko... Zapragnąłem cię ujrzeć i nabrać w piersi tchu. Zapragnąłem spojrzeć ci w oczy i znaleść w nich pomoc żelazną...

KSIĘŻNICZKA
— A nie znalazłeś we mnie nic?...

SUŁKOWSKI
— Dusza twoja falista jest, jak ten twój sztylet: wygina się według wzoru linii piękna. Nic z twej duszy nie mogłem zaczerpnąć, bo w tobie niema tego, czegom szukał...

KSIĘŻNICZKA
— Straszliwa to rzecz słyszeć, że się na mnie zawiodłeś!

SUŁKOWSKI
— Była między nami tragedya męża i niewiasty... Już muszę iść. Żegnam cię. Za piękne zasię złudzenie — Bóg zapłać...

(Sułkowski odchodzi. Księżniczka stoi wśród sceny. Ręce jej bawią się bezradnie sztyletem. Antraigues wsuwa się na palcach, bez najlżejszego szelestu. Cicho stąpając, zbliża się do drzwi głównych, zamyka je ostrożnie na klucz. Następnie równie cicho zamyka drzwi, przez które wyszedł był książę. Sam staje przy oknie z oczyma spuszczonemi, niemy i cichy. Księżniczka budzi się, jak ze snu. Idzie do głównych drzwi, usiłuje je otworzyć, szarpie zamek. Idzie do drugich drzwi. Spostrzega d’Antraigues’a).

KSIĘŻNICZKA
— Kto zamknął drzwi?

ANTRAIGUES
— To ja.

(Księżniczka szarpnęła kilkakroć zamknięte drzwi. Później podnosi głowę, przypatruje się Antraigues’owi. Rzuca mu pod nogi swój sztylet falisty.)

KSIĘŻNICZKA
— Masz! To w nagrodę zasług, na pamiątkę za rady... Weź to — ty!




AKT PIĄTY.

(Dnia 21 Października 1798 roku, o godzinie siódmej rano. Mrok. Scena przedstawia dziedziniec pałacu Elfy-Bey w Kairze, przy placu Ezbekyeh, w pobliżu bramy Boulaq, — zajętego na kwaterę główną przez generała Bonapartego. Cały dziedziniec wyłożony marmurem. Na prawo szerokie schody i taras marmurowy. W głębi sceny wysoki, gruby mur, zza którego wychylają się palmy, cyprysy i pinie, czerniejące na tle jeszcze szarego nieba. Z lewej srony muru, w głębi brama otwarta, prowadząca w stronę ulicy, zmierzającej do Nilu. Pod murem ogrodu na wielkim złomie kamienia stoi posąg Izydy z czarnego marmuru, odnaleziony przez Sułkowiskiego pod wsią Féraneh i, po przywiezieniu do Kairu, czasowo umieszczony przed domem wodza. Posąg jest w postawie siedzącej, z wysokim dyademem w kształcie rogów. Obok posągu stoją dwa duże, płaskie słupy z białego wapienia, — również przez Sułkowskiego odnalezione, — z płaskorzeźbami kolorowanemi, które wyobrażają sądy Ozirisa w państwie śmierci. — Słychać ciągły, dochodzący z oddali, melodyjny śpiew muezzinów, z czterystu meczetów Kairu, nawołujących do walki z niewiernymi. Kiedyniekiedy dochodzi z dala odgłos strzału. — Drzwi na taras z pałacu otwarte. Słychać stamtąd gwar wielu osób. — Sułkowski sam siedzi na stopniach schodów z głową podpartą na rękach. Ubrany jest we frak obłożony haftem, mundur szala brygady, czyli pułkownika, dowodzącego sześcioma batalionami piechoty, dwunastoma armatami i rotą artyleryj. Wchodzi Venture przez bramę w głębi, zmierza na schody. Spostrzega Sułkowskiego).

VENTURE
— Kto to?

SUŁKOWSKI
— To ja.

VENTURE
— Czy wiecie tutaj, co się dzieje?

SUŁKOWSKI
— Mniej więcej. Skąd idziesz?

VENTURE
— Uciekam z domu. Biegłem najciaśniejszemi ulicami pod osłoną kilku żołnierzy z patrolu generała Bon, których, na szczęście, spotkałem. W jednej uliczce, podobnej do kiszki, stłoczone wielbłądy zatarasowały nam drogę. Leniwy poganiacz z fajką w zębach udawał, Że nie rozumie, co do niego mówiłem najlepszą arabszczyzną, i umyślnie wstrzymywał swe wielbłądy. Tymczasem fellahowie zza węgłów, z okien i dziedzińców poczęli nas prażyć kamieniami.

SUŁKOWSKI
— Czy zranili kogo?

VENTURE
— Żołnierze dali ognia, otworzyli przejście i ułatwili mi dalszą drogę. W domu nie miałem zamiaru zostawać dłużej, żeby mię nie spotkał los Caffarelli’ego du Falga, któremu zburzono wczoraj dom do szczętu. Mówiły nam spotkane po drodze patrole, że klasztor Synai jest oblężony, a meczety pełne sprzysiężonych. Cóż zamierzacie czynić?

SUŁKOWSKI
— Czekam tutaj na wieści od generała Dommartin, który ze swą artyleryą ruszył na rozkaz naczelnego wodza za miasto, na drogę do Belbeys, między meczety. Ma tam czekać na ostateczną decyzyę, czy rozpocząć bombardowanie meczetu Gama-El-Azhar, gdzie się zgromadziła i obwarowała rada powstańcza pod wodzą szeika El-Sadat. Jak mówią, są tam podobno tłumy muezzinów, imamów, wysłańców arabskich Murada-Beya i Ibrahima.

VENTURE
— Więc na cóż czekacie?

SUŁKOWSKI
— Bonaparte nie chce jeszcze rzucać ognia na miasto. Dommartin grozi armatami. Patrole komendanta placu Bon przebiegają, jak sam widziałeś, miasto. Może wszystko ucichnie.

VENTURE
— Nie sądzę. W mieście czuć wybuch zamierzony. To chwila przed burzą.

SUŁKOWSKI
— Zobaczymy.

VENTURE
— Czy Bonaparte jest tutaj?

SUŁKOWSKI
— Przed półgodzin, wrócił z wyspy Raudah, gdzie ma posterunek generał Lannes. Gdy przejeżdżał przez dzielnicę Babeluk pod osłoną guidów, jego samego, podobnie jak ciebie, obrzucono kamieniami. Teraz spożywa śniadanie w towarzystwie generałów wezwanych na radę.

VENTURE
— Czemuż ty tam nie jesteś?

SUŁKOWSKI
— Wyszedłem stamtąd przed chwilą. Było mi duszno w tej sali.

VENTURE
— To skutek niezgojonych dotąd ran spod Salheyeh.

SUŁKOWSKI
— Nie. To nie skutek ran.

VENTURE
— Zaręczam ci! Daremnie tym nowym mundurem szefa brygady pokrywasz siedm damasceńskich cięć i ów celny postrzał od zdradzieckiej beduińskiej kuli.

SUŁKOWSKI
— Od czasu bitwy pod Salheyeh minęło ośm tygodni. Zapomniałem o ranach. Przyschły rany... Jakiś za to głuchy ucisk duszy od wielu dni mię przytłacza. Smutek... Rzucam się do najtrudniejszych prac wojennych i ekonomicznych, piszę, uczę się, hieroglifuję, badam posągi, chodzę najpilniej na posiedzenia instytutu i opracowuję kwestye, zabijam wysiłkami każdą chwilę, żeby nie myśleć.

VENTURE
— Tak, dobra metoda: zasłonić myśli myślami...

SUŁKOWSKI
— Nie zupełnie dobra. Patrzę zapomocą nowej wiedzy, jakby przez zbliżające szkła, na zasypane państwa, z których zostały resztki murów, rysunki, tam i sam szkielet... Studyuję szybko cywilizacye, które wiatr pustyni, stary Set egipski, ze śmiechem wygwizdał i rozwiał... Pomnisz, jakeśmy w Medyolanie tęsknili do tego najcudniejszego na ziemi pomysłu, do tego splotu architektury, rzeźby i muzyki, który u granic pustyni witał codzień ustami ukrytych kapłanów wschodzące słońce. Teraz ten król królów, czy bóg bogów, Ozymandias łka w mem sercu. Jakie szalonym jest niszczący człowiek!

VENTURE
— A przecie on sam, genialny pomysł, — to wyrywanie się człowieka z piasków i iłów ziemi ku słońcu na skrzydłach pieśni, dumny posąg człowieka tworzącego pod utwierdzeniem niebieskiem, — przetrwał wszystkie cywilizacye i tyle królestw. To jest wielka pociecha, bracie.

SUŁKOWSKI
— Ten posąg, świadczący, że tyle może zostać ze wspaniałej przeszłości, ten pusty czerep w pustyni — jest dla mnie nie pociechą, lecz źródłem szaleństwa.

VENTURE
— Wiele lat spędziłem na wschodzie, wśród cywilizacyj zasypanych przez barbarzyństwo, wśród zapomnianych narodów. Przywykłem do tego widoku.

SUŁKOWSKI
(wstaje)
— Zapomnianych narodów... Muszę dziś rzucić się w wir, ścinać się z ramienia w pałasze, naszą polską sztuką, jak z tym kolosalnym, pancernym jeźdźcem mameluków pod Salheyeh, — bo mię smutek rozgryza...

(Przy słabym blasku przedświtu uwydatnia się posąg Izydy).


VENTURE
(zwrócony do bogini)
— Izydo! Królowo Egiptu, nauczona przez Anubisa mądrych praw, które tej ziemi nadałaś, córo Czasu, najmłodszego z bogów, królowo, która po raz pierwszy wyhodowałaś na ziemi zboże dla użytku śmiertelnych... Jaskółko miłości! Ulecz smutek tego wojownika.

SUŁKOWSKI
— Budzi się dzień. Słyszysz, — coraz głośniej śpiewają muezzini...

VENTURE
— W tym nowym, wstającym dniu pozdrowienie ci, Izydo, jaskółko miłości, od barbarzyńców północy.

SUŁKOWSKI
— Nie czuję się ani trochę barbarzyńcą.

VENTURE
— Czemuż ogarnia cię smutek wobec tych prastarych symbolów? Dusza twoja upada przed nimi na twarz i leży w prochu, bez sił, bo nic na ziemi wznioślejszego nie widziała. Patrz w czarne, zadumane oczy tego posągu, zadumane przed wiekami, ślepo wpatrzone w wieczność. Te przygasłe źrenice patrzą w nieskończone oddalenie, które będzie ze swym gwarem wielkich ludzkich dzieł, kiedy po nas i po gwarze naszych dzieł zniknie najlżejszy ślad. Ona sama nazywa się córką Czasu. Nie umarła i nie umrze nigdy, czuła ptaszyna, która bolesnemi inkantacyami budziła Ozirisa z wiecznego snu.

(Dnieje. Sułkowski wskazuje na kamienie nagrobne).

SUŁKOWSKI
— Patrz, tu Oziris w państwie śmierci sprawuje sąd nad człowiekiem, który mu podaje kwiaty lotosu, przyniesione z ziemi.

VENTURE
— Twardy sędzia. Wrócił się był na ziemię ze swego państwa Amentes, ażeby syna nauczyć walki i zemsty nad mordercą Tyfonem.

SUŁKOWSKI
— Tak, Oziris nauczył syna Horusa walki. Wrócił się po to na ziemię z piekieł.

VENRURE
— Lecz. gdy syn pokonał wroga, wówczas ona, Izyda, uwolniła pokonanego. Pozdrowienie ci, Izydo, która wiesz wszystko!

SUŁKOWSKI
— Nie wszystko wiedziała. Zniweczyła ojcowski twardy czyn Ozirisa, który jest wieczny pracownik, który w życie wcielał ideje w duchu powzięte, — który w twardych mozołach wykuwał wzory żywe zapomocą boskich Środków sztuki z pierwotnych założeń i rzucał je szczodrze w świat. Jego sfera czynu nie miała widzialnych granic, ogarniała ziemię żywą i dziedzinę umarłych. Wszystkie jego trudy były dla niej niczem wobec jednego popędu litości! Lecz i Oziris nie ogarniał wszystkiego. I on jest bożyszczem człowieka, który już ginie na ziemi.

VENTURE
— Znieważasz bogi...

SUŁKOWSKI
— Nie. Niektórym z nich zaglądam ciekawie w oczy. Pozdrawiam nadewszystko Anubisa, boga mądrości, szakalogłowego Hermesa Trysmegistę...

VENTURE
— A ona, która leżałaby była przez wieki w piaskach, gdybyś jej nie odkrył, podobnie jak ona niegdyś odkryła zwłoki swego boskiego małżonka? Czcij boginię!

SUŁKOWSKI
— Nie mogę na nią spoglądać bez gniewu. Powiększa mój smutek. Ona — to symbol wszystkich kobiet świata (Śmieje się). Możnaby jej nadać inne zgoła imię. Naprzykład, naprzykład.. Możnaby ją nazwać Agnese Gonzaga... Słabość, subtelność, miłość... Błędne światło kiężyca, szept liści w nocy, szemranie strumienia, śpiew słowika w wierzbach nad Nilem... Czemżeby była, gdyby nie jej brat i małżonek — słońce? Zgasłaby w nocy!

VENTURE
— Czemżebyś ty był sam, gdyby w tobie nie było czarodziejskiego spojrzenia słabych z piękności oczu bogini, którą przezywasz Agnesina Gonzaga? Byłbyś żołnierzem, jak tysiąc innych, bezdusznym zabójcą ludzi. Ona jest nie tylko czarodziejskie światło księżyca, lecz jest również noc, głębia otchłani, rodzica genialnej myśli. W niej jest pierwiastek tajemny rozkoszy życia, źródło urody wszechrzeczy. Bez niej nie byłoby niezbadanego piękna wszechświata.

SUŁKOWSKI
— Źródło urody wszechrzeczy jest także pierwiastkiem omdlenia trudzącego się męża. Zatrutą strzałą piękności rani ze swej zasadzki siłę, wstrzymuje mężny krok bohatera, ogarniętego przez pracę, odwraca jego głowę od wiecznego celu. Z niej to zapewne, z jej siostrzanego i miłosnego serca poczęła się słabość Ozirisa, jego niewola, omdlenie w zamkniętej skrzyni — i śmierć. Tyfona, wroga, mordercę, który nikczemną zdradą małżonka jej uwielbionego w skrzyni uwięził i cisnął w wody Nilu, — który go później na szczątki posiekał, — nareszcie pokonanego, — uwolniła! Horus, bohater, rodzony jej syn, słońce wschodzące, zerwał jej za to dyadem z głowy. Uczyniłbym tosamo rodzonej matce!

VENTURE
— Mądrość wszechrzeczy, Anubis, twój szakalogłowy Hermes włożył jej nowy dyadem na głowę. Ponieważ ona jest miłość.

SUŁKOWSKI
— Miłość! Trzeba się wznieść ponad miłość! Trzeba się nad nią wedrzeć, ująć ją w dłoń nieulękłą, jak Oziris ujmuje kwiaty lotosu, które mu wylękły człowiek podaje, i spojrzeć w głąb kielicha bezdennemi oczyma. Trzeba, żeby było w życiu, jak w tej boskiej legendzie. Kiedy ślepa z miłości szukała po ziemi zwłok męża, za przewodnika jej był on, mądrość, Anubis. Albowiem ona sama jest błąd i słabość człowieka. Wypuścić ze szponów Tyfona, przebaczyć złemu, które świat szarpie i piaskiem pustyni zasypuje uprawne niwy Egiptu...

VENTURE
— W łonie kielicha lotosu pospołu z Ozirisem, jako jego połowa, narodziła się bogini Izis. Nie wiemy, jaką siłę posiadała jej miłość. Oto patrz. Człowiek nieznany nam, przemijający, jak powiew wiatru, chciał wyrazić to, co w nim było najistotniejszego, niedocieczonego, wzniosłego, wiecznego: — wykuł te oczy. Potęgę wojny swej śmiertelnej z naturą złego krótkiemi wyżłabiał liniami. Trwożliwą dłonią, przy pomocy ubogich narzędzi — dłutka i młotka — usiłował wyrazić uśmiech miłości. I uśmiech ten przetrwał tyle królestw, religii, narodów... Śmiertelne męczarnie ducha wszystkich ludzi, moc ich najistotniejszą w walce ze zniszczeniem i niewiedzą o sobie samych pieszczotliwem wygładzaniem, jako zachłyśnięcie się od tajnego uczucia, uwiecznił w tem obliczu. Ileż pokoleń umarło, patrząc z uwielbieniem w to zwierciadło duszy ludzkiej! Ileż pokoleń umarło, patrząc bezsilnie na słońce i księżyc, na drzewa i kwiaty w dolinie Egiptu, na wylew Nilu i sypkie piaski pustyni, zanim wykochana została z bryły marmuru, wyśniona w minutach zachwytu ta symboliczna kobieta!...

SUŁKOWSKI
— Patrz, co wzamian za jej miłosierdzie uczynił Tyfon, wieczny wróg dobra, z tym wizerunkiem miłości. Strącił ją z piedestału, zachichotał wichrami swemi, rozpętał dzikie kulty w dalekich stronach barbarzyńców, rękoma ich poburzył świątynie Izydy i zasypał ją piaskami puszczy. Ślepą pustynię rzucił na jej ramiona, bezpłodną ziemią przywalił jej oczy, nieśmiertelny wyraz władz ducha. I znowu wchłonął ją w siebie i wessał Czas, ojciec jej przedwieczny. Wiekuistość poczęła stróżować w pustyni, ażeby dla niej, która była światłem, zamarło światło i cień, dla niej, która była pieśnią o miłości, zamarł dźwięk i milczenie. Dopiero my, czciciele okrutnego czynu, mężowie bez miłosierdzia, synowie walki, którzy przechodzimy góry, przepływamy morza, przedzieramy się wskróś pustyni, rażąc mieczem nieprzyjaciół naszej woli, wydobyliśmy ze szponów Tyfona jej obraz. I oto znowu, dzięki nam, patrzą jej czarne oczy w uwielbiające ją oczy ludzi. Znowu ją ludzie czczą, jak czcili przed niezliczonemi wiekami.

VENTURE
— To zdarzenie.

SUŁKOWSKI
— Nie! to nie jest przypadkowy zbieg okoliczności! Jesteśmy wskrzesicielami bogów i wielkich legend. Dobywamy z nicości pieśń o zdobywcach, tworzących nowe kultury. Dźwigamy z prochu wielkie, podeptane bożyszcza rodu ludzkiego, ażeby przejrzeć ich poryw ducha, przeczytać ich pismo, zobaczyć prawa, wskrzesić ich siłę i uczynić ją nanowo tworzywem szczęścia na ziemi.

VENTURE
— Gdybyż tak było!

SUŁKOWSKI
— Czyż nie? Cóż się może porównać z naszem przejściem wojennem z Aleksandryi, na El-Rahmanyeh i Omm-Dynar pod piramidy? Słońce padało na nasze głowy prostopadle, rażąc, jak płomień, nieprzywykłe, północne ciemię. Suche piaski paliły stopy i oślepiały wzrok. O.kryci strupami, ze skórą pop i;: kaną, szliśmy w ściśniętych kolumnach, walcząc z konnicą mameluków, która, jak piorun, wypadała z zasadzki. Najlżejszy cień nie osłaniał nas od rana do wieczora. Przed oczyma ukazywał się widnokrąg zawarty, zasłany przedziwnym wyziewem pustyni. To tu, to tam błądził w oczach miraż, tak dobrze zwany wodą szatana. Pochód w ciągu siedmnastu dni bez chleba, pięciu dni bez wody! Żołnierz zatwardziały głośno wyrzekał. W szeregach słychać było jęk i przekleństwo na nas, którzy byliśmy zimnymi strategami. Sześciuset żołnierzy skonało z pragnienia. Ci, co nie chcieli upaść pod szablami beduinów, a nie mogli iść ani kroku dalej, rzucali się w wody Nilu i tonęli. Podchodzili po kilku naraz do Napoleona Bonapartego i, dobywszy pistoletu, odbierali sobie u jego nóg życie. On spokojnie patrzał na wszystko, taksamo spokojnie jak na entuzyazm piechurów pod Arcole. I ja również, jego adiutant. Nauczyłem się być zimnym i do gruntu zatwardziałym. Częstośmy się wtedy mierzyli oczami z nienawiścią i uwielbieniem. I miałem boskie chwile, kiedy w jego oczach czytałem lęk i zazdrość, niepokój i tajny gniew. Nie żałuję, żem tu przyszedł. Widziałem najtrudniejsze przedsięwzięcie wojenne i poczułem się w sobie. Męczarnie nasze były tego rodzaju, ie rozkoszą było wychodzić wówczas na spotkanie nieprzyjaciół, rąbać się w pałasze w oczach naczelnego wodza i w oczach wojska. Byliśmy bowiem wszyscy, jak jeden jedyny człowiek. Głęboko dobrze było wówczas marzyć, ie się teraz dopiero sumiennie ostrzy szabla na twardym brusie duszy do walki o Polskę. Pomnę, jak leżąc na piasku pod piramidami, zrąbany w zacieklej bitwie, wracałem z ciemności państwa Amentes, śmiałem się do piramid i pytałem ich oczami o sąd... Mieliśmy prawo zawładnąć legendami Egiptu!

VENTURE
— Gdybyście to mogli wskrzesić całość legendy! Gdybyż to dzięki wam mógł człowiek wejrzeć znowu w tajemnicę uczuwania, w głębinę myśli zwierząt, wmyśleć się i zasłuchać duszą, wchłonąć marzeniem i uczcić tajnię ich bytowania, wdrożyć w siebie mistyczne pojmowanie świata przez ibisa, krokodyla, węża, szakala, hipopotama! Masz słuszność. Cóż może być bardziej przejmującego dreszczem nad ten symbol ducha z głową szakala, niż ten przewodnik bezgranicznie straszliwy, tajemniczy towarzysz, prowadzący umarłych do kraju śmierci?

SUŁKOWSKI
— Piękna legendo! Duch człowieka idzie za Anubisem przed oblicze Ozirisa, dobrego boga, który jak człowiek szlachetny szukał po ziemi środków ziszczenia cnoty i piękności, był przez złe, jak nieszczęsny człowiek, zdradą pokonany. Na rozkaz Ozirisa duch człowieka wstąpi — w ciało zwierzęce, oczyści się przez prace niskie, grube, długotrwałe. Nareszcie omyty przez trud wróci na niebiosa, ażeby się połączyć z wiecznem słońcem Ozirisem i z wiecznym księżycem Izydą.

(Poranek. Sułkowski wskazuje na kamienie grobowe).
— Patrz! Pokorny człowiek stoi, podczas gdy bóstwo siedzi na tronie.

VENTURE
— Wschodzi już słońce. O, Izydo, królowo ziemi egipskiej... Przebacz zniewagi barbarzyńcy północnemu i naucz go uwielbiać miłość...

SUŁKOWSKI
— Ty, która zasiadasz na prawicy męża w państwie ciemności i patrzysz w ludzkie sprawy dokonane... Izydo! Gdybym przyszedł przed twoje oblicze, na twój ostatni sąd, rzuciłbym wyniosłe słowo, Że panowanie twoje na ziemi i w podziemiach nie było zupełne, a twoje ogarnięcie świata i zaświecia nie było doskonałe. Byłaś jeno obrazem natury istniejącej, wizerunkiem uczuć człowieka, posłusznego ustawom natury, a ja ukazałbym ci i polecił sądzić mękę, trudy, porażki i zwycięstwa człowieka, walczącego do ostatniego tchu z przepisami natury i walczącego i chimerami swej duszy o pokonanie ich i nakazanie im służby.

VENTURE
— Nie łatwo, bogowie odstępują swych praw. Co tu uwiecznione zostało w tym posągu, na to miliony takich, jak ty, złożyły się w trudzie i męce. Któż odgadnie, coby ci rzekła cicha bogini miłości? Któż wie, czy milczący jej uśmiech, która już tyle widziała, nie strąciłby w nicość twego zuchwalstwa?

SUŁKOWSKI
— Tego, co jest w nas, nie widziała. Człowieka, który przypasuje oręż i na wojnę wyzywa bogi — nie widziała. Człowieka, który z tronów bogi strąca — nie widziała. Człowieka, który zdobywa naturę bogów i to, co było ich dziedziną, zabiera na swoją własność — nie widziała.

VENTURE
— Człowiek nie może stać się bogiem, gdyż jest śmiertelny, a bóg, symbol natury, jest nieśmiertelny, jak natura sama. Człowiek skażony jest żądzami, a bóg oczyszczony jest z niskości żądz przez doświadczenie, przez dociekanie, przez post ciała i nieustającą chłostę ducha niezliczonych pokoleń kapłańskich...

SUŁKOWSKI
— Człowiek taki, jak my, przewyższa bogi tem, że jest sam ze siebie, że jest śmiertelny, a nie lęka się śmierci, której bogowie nie znają wcale. Natura bogu darowała wieczność, a śmiertelnikowi naznaczyła kres, lecz on, podejmując dobrowolne bohaterstwo, czyli śmierć, niweczy śmierć. Kres bohatera jest poczęciem żywota boga. Dla tego śmierci wśród nas niema, i ten jedyny przywilej bogów wydarty im został. Gdybym dziś przyszedł na sąd Ozirisa, przyszedłbym śmiało. Niósłbym w ręku kwiaty lotosu, symbol nieśmiertelności, gdyż wiecznym jestem bytem. Podałbym kwiaty Ozirisowi, jak ten oto śmiertelny, gdyż współczuję wielkim jego pracom i twardej doli. Ale potem kazałbym bóstwu powstać, usunąć się, zstąpić ze schodów i sam zająłbym jego tron.

VENTURE
— Na cóż człowiekowi to wywyższenie? Nie dosięgniesz tej głębi niedocieczonej, tego zamysłu najmądrzejszego, ażeby spojrzeć na świat i sądzić świat oczyma szakala, lub ibisa, hyeny, albo lwa. Cóż człowiekowi z tego, Że zabija i niweczy, ie unicestwienie nazywa wiecznością, kiedy nie wie, jaką zabił myśl, jakie zniweczył uczucie w ciele lękliwego ibisa, który nań spoglądał spoza kwiatów Nilu, albo w ciele gazelli, która przed nim, jak wiatr, ucieka? Nie tak to łatwo wyrwać się z koliska natury i zniweczyć jej potęgę!

SUŁKOWSKI
— Przyjdą tacy, którzy się wzniosą ponad ten stary mistyczny fetyszyzm, którzy zzewnątrz wyczytają wszystkie myśli wiernego psa i wszystkie zbójeckie decyzye hyeny — tak dokładnie jak my od czasów Rozetty czytamy zagmatwany rysunek egipski. Człowiek pokona ptaka i zdobędzie jego naturę chyżą, zgłębi instynkty czworonoga i będzie na przyrodę zewnętrzną patrzał jego oczyma, gdy tego zapragnie. Lecz nie zniży się już i nie zamieszka w ciele hyeny, ani w ciele krokodyla. Duch jego za żywota wyleci w niebiosa, osiądzie tron Ozirisa, położy dłonie na gwiazdach dalekich i jak jaskółka Izis, szukająca boskiego małżonka, okrąży i posiądzie jasnowidzącą duszą tajemnicę swojej miłości. Ponieważ człowiek zgłębił i pokonał wewnętrzną chimerę swej duszy...

VENTURE
(wskazując na drugi kamień)
— Patrz — tu Anubis prowadzi szereg ludzi. Zdaje się śmiać z tego, co mówisz. Alboż nie prowadził już na tamtę stronę — bohaterów, którzy szli przez góry i doliny, lądy i morza, rzeki i pustynie, — którzy pokonywali śmierć za pośrednictwem bohaterstwa? Alboż nie wodził za sobą ascetów wyschłych z głodu, którzy wbrew nakazowi przyrody odtrącali w ciągu lat pożywienie, karmiąc się kilką daktylów, łub garstką ziaren ryżu, — byleby ujarzmić chimerę swej duszy? Alboż nie przewodniczył szaleńcom, którzy wściekłemi z uporu dłońmi dusili wewnętrzne swe szczęście i rozkosz zewnętrzną, ażeby wykuć i wyostrzyć jedno jedyne — puginał swej woli?

SUŁKOWSKI
— Hermesie! Czyliż tak? Czy śmiejesz się z woli samotnego człowieka? Przewodniku, który z tej ziemi wyprowadzasz trupy!... Nie jestem ciekawy szlaków twoich po tamtej stronie. Śmieję się z twej tajemnicy. Urągam twej władzy, skryty mędrcze, który przerażasz trwożliwych!... Bywałem już u węgłów twojego kraju — i pogardzam nim, państwem nędznej ciemności! Mnie, któremu zdarzało się kołatać w twoje wrota bez drżenia i chodzić samochcąc w półmrokach śmierci — nie przeraża twój uśmiech. Gotów jestem zerwać ci z głowy twój hełm i ujrzeć twoje boskie, czy ludzkie oczy, szakalu!...

VENTURE
(nasłuchując)
— Słyszysz? Tętent?

SUŁKOWSKI
— W istocie — ktoś pędzi na koniu.
(Obydwaj idą ku bramie)
GŁOS GOŃCA
(za bramą)
— Do naczelnego wodza!

SUŁKOWSKI
— Tutaj.

(Wchodzi oficer, adjutant generała Dommartin).
— Od kogo?

OFICER
— Od generała Dommartin.

SUŁKOWSKI
— Z czem?

OFICER
(podając list)
— Oto pismo.

SUŁKOWSKI
— Dobrze. Zaraz je doręczę. Jak stoi sprawa?

OFICER
— Generał zajmuje pozycyę wśród meczetów i wzgórz rumowia, na drodze do Belbeys. Ma cztery ciężkie armaty i sześć polowych. Minarety i kopuły meczetów pokryte są ludźmi z przedmieść, którzy w miarę, jak się rozwidnia, poczynają do nas strzelać. Trzy nasze bataliony stoją gotowe do walki za bramą Bab-el-Nasr. Trzysta koni jazdy naszej posunęło się w stronę pustyni. Ci właśnie jeźdźcy spostrzegli, że z pustyni ciągnie jazda beduinów w sile ośmiuset koni. Chcą nas wziąć we dwa ognie. Generał czeka na rozkaz uderzenia, zarówno na miasto, szczególniej na meczet kwiatów, jak na beduinów.

SUŁKOWSKI
— Co jeszcze?

OFICER
— Kiedym tu pędził, spostrzegłem, że i inne przedmieścia wrą od buntu.

SUŁKOWSKI
— Pójdę natychmiast do naczelnego wodza.

(Oficer składa ukłon i cofa się za bramę).
— Pojadę sam, żeby dokładnie zbadać stan rzeczy.

VENTURE
— Dla czegóż ty sam? Jesteś chory. Wylecz się najprzód z ran!

SUŁKOWSKI
— Beduini, ciągnący z puszczy, szybko jeżdżą. Nie zechcą oni czekać tak długo, aż rany moje zupełnie za schną. Któż może położenie dobrze zbadać? Porozsyłani są w różne strony świata adjutanci. — Eugeniusz de Beauharnais, Ludwik Bonaparte, Merlin i inni. Z dziewięciu nas jest tylko Croisier — i ja. Croisier zostanie przy dowódzcy, a ja pojadę z rozkazami. Teraz idę tam. Chodź, ojcze, ze mną. Twoja obecność, jako dragomana, może być konieczna.

(Obadwaj wstępują na schody tarasu i we drzwi pałacu Elfy-Bey. W salach, skąd słychać fwar rozmowy, nastaje cisza. Potem okrzyki, rozgwar. Znowu cisza długotrwała. Wreszcie wychodzi na taras Sułkowski. Zbiega ze schodów, idzie ku bramie głównej. Woła).

SUŁKOWSKI
— Zawilec!

ZAWILEC
(za sceną)
— Według rozkazu!

SUŁKOWSKI
— Bywaj!

(Wchodzi Zawilec)
— Kulbacz i podaj mi konia! Kulbacz takie natychmiast swego! Pojedziesz ze mną na podjazd za miasto.

ZAWILEC
— W mig!

(Zawilec salutuje i odchodzi. Venture zstępuje ze schodów tarasu).

VENTURE
— Słuchaj mię!... Nie jedź na tę wyprawę...

(Sułkowski klaszcze w ręce. Wchodzi oficer przybocznej straży naczelnego wodza).
SUŁKOWSKI
— Proszę natychmiast uszykować na placu pluton guidów. Pojadę na ich czele na rekonesans za miasto.

OFICER
— Konie są okulbaczone. Żołnierze wnet gotowi będą do drogi.

SUŁKOWSKI
— Pojedzie także ordynans mój, żołnierz z mojej brygady.
(Oficer salutuje i odchodzi)

VENTURE
— Nie jedź na tę wyprawę.

SUŁKOWSKI
— Dla czego?

VENTURE
— Sam nie wiem...

SUŁKOWSKI
(z uśmiechem)
— Nie wystarczająca to przyczyna.

VENTURE
— Słuchaj mię! Nie jedź! Powiem ci prawdę...

SUŁKOWSKI
— Czemuż ją taisz, skąpy starcze?

VENTURE
— Kiedyś od naczelnego wodza zażądał rozkazu do przedsięwzięcia tej wyprawy, — stałem w pobliżu. Patrzałem na jego twarz, na jego oczy. Podniósł na ciebie znagła oczy złe!

SUŁKOWSKI
— Złe oczy?

VENTURE
— Rzucił na ciebie przeklęte spojrzenie.

SUŁKOWSKI
— Nie obchodzą mię jego złe oczy, ani przeklęte ich spojrzenie.

VENTURE
— To nie dosyć. Przysięgam ci!... Czterdzieści lat mego życia strawiłem wśród zabobonów wschodu. Ty wiesz, że kocham cię, jak syna!

SUŁKOWSKI
— Wiem.

VENTURE
— Patrzałem. Bonaparte podniósł niepostrzeżenie, tajemnie rękę. Tego nikt nie widział i tego nikt nie zrozumiał, tylko ja jeden. Lecz ja to wiem napewno, jam zrozumiał!

SUŁKOWSKI
— Cóż takiego?

VENTURE
— Wykonał ręką wschodni, sekretny giest.

SUŁKOWSKI
— Co za giest?

VENTURE
— Wykonał giest... Błagam cię, nie jedź na tę wyprawę.

SUŁKOWSKI
— Zaciekawiasz mię, ojcze, — cóż to za giest?

VENTURE
— Ten giest oznacza rozkaz absolutny. Jest to znak.

SUŁKOWSKI
— Czary!

VENTURE
— Wierzą w to ludy wschodu, że jest to znak zły a mocny, jak modlitwa okrutna, której władza sięga aż do siedliska potęg tajemnych. Wykonany z intencyą właściwą, ten znak jest mocą, której zaświaty nie mogą się oprzeć.

SUŁKOWSKI
— Moja pogarda już zniweczyła jego siłę. Cóż tedy znaczy to zaklęcie?

VENTURE
— Ten giest wschodni jednoczy się z zaklęciem: — „Idź i zgiń“ —

(Sułkowski poprawia na sobie szarfę, którą jest przepasany, poprawia szablę. Nałożył kapelusz. Z uśmiechem:)

SUŁKOWSKI
— Niegdyś rycerze polscy osłaniali piersi karacenową kolczugą, ażeby ich zatrute nie dosięgły strzały. Dziś ojczyzny niema... Niema, czemby osłonić serce...

(Oficer przybocznej straży guidów pokazuje się w bramie).

SUŁKOWSKI
— Pluton gotowy?

OFICER
— Gotowy.

SUŁKOWSKI
(do Venture’a)
— Pomiędzy absolutnym rozkazem i mojem sercem leży krzywda Polski. Nie może jej przebić złe zaklęcie. Żegnaj!

(Wychodzi u bramę. Znika. Za nim idzie Venture)

SUŁKOWSKI
(za sceną)
— Zawilec!

ZAWILEC
(za sceną)
— Według rozkazu!

SUŁKOWSKI
(w oddali)
— Konia!

ZAWILEC
(w oddali)
— Osiodłany!

(Słychać tętent kopyt po bruku. Oddalił się. Nastaje zupełny dzień. Widać wyraźnie posąg Izydy i nagrobne egipskie kamienie. Venture zwolna wychodzi).


MUZYKA.
(W oddali słychać krzyk. Później bliżej, blisko. Wbiega Venture w poszarpanem odzieniu, okryty kurzem. Biegnie przez scenę i bez sił pada na schodach).


VENTURE
(woła)
— Do broni! Do broni!

(Z pałacu wybiega adjutant Croisier).


— Sułkowski zginął! Tuż za bramą Bab-el-Nasr... Napadnięty przez całą ludność przedmieścia, bronił się z szablą w dłoni. Koń jego pośliznął się na miękiej ziemi... Upadł. Pchnięty lancą Sułkowski runął na ziemię. Wówczas!... Rzuciła się na niego tłuszcza. Rozbili mu głowę głazami, ciało rąbali siekierą, darli ostrzem nożów, roznieśli go na szablach... Idź waszmość, wołaj, wzywaj! Został z niego tylko strzęp munduru. Niesie go wierny żołnierz.. Tam! Patrz!

(Generałowie Reynier, Desaix, Lannes, Vial, Dupuy, Caffarelli du Falga i inni tłumnie wychodzą na taras. Rozsuwają się. Croisier wbiega do pałacu. Wychodzi Napoleon Bonaparte. Venture wyciąga ku niemu rękę i dziwnym gestem wskazuje bramę. W oddali za bramą słychać jęk. Bonaparte nałożył kapelusz. Wolno zeszedł na brzeg tarasu. W bramie ukazuje się ordynans Zawilec cały skrwawiony, zrąbany, w odzieniu poszarpanem. Niesie w obu rękach wysoko napierśny strzęp munduru Sułkowskiego z jego orderem. Ujrzawszy wodzów, Zawilec podnosi ten skrwawiony strzęp wysoko w górę i ukazuje go Bonapartemu. Bonaparte i generałowie wyprostowują się i salutują długo ten jedyny szczątek po Józefie Sułkowskim).


KONIEC.

Paryż 1910.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stefan Żeromski.