[119]PRZED SĄDEM.
(Z PAILLERONA.)
Sprawa była codzienna — bez wagi publicznéj,
Nie miała — jak to mówią — treści skandalicznéj...
Niewiem dziś już na pewno z jakiego powodu
Pewien człowiek coś ukradł. (Zdaje się że z głodu.)
Podsądny był to biedak. Kradzież — mało warta...
Kradzieży w świecie mnóstwo — wszak to rzecz utarta...
Stąd w sądzie były pustki. Ciekawych zbyt mało...
Kilku gapiów zaledwie przy piecu się grzało
Ziewając ze znudzenia. Adwokaci w sali
Wiedli dyskurs po cichu. Woźni w ławach spali.
W głębi kratka sądowa — za kratką sędziowie
Siedzieli w koło stołu w biretach na głowie,
Prezes patrzył na zegar. Pisarz roztargniony
Przerzucał karty księgi pogiętej, zczernionéj.
Prokurator na stronie ziewał czasem skrycie...
[120]
Strażnik wzrokiem bezmyślnym błądził po suficie...
Jeden z sędziów już drzémał — lecz trząsł siwą głową
Jakby pełnił w skupieniu powinność surową...
Woźny tylko czasami ze swego siedzenia
„Proszę ciszej panowie!“ — powtarzał z niechcenia...
W sali mrok już panował — cisza niezmącona...
A w górze Chrystus z krzyża wyciągał ramiona...
Podsądny stał w milczeniu czekając wyroku
I ocierał rękawem łzę — co lśniła w oku...
Twarz miał chudą, zoraną, głos cichy, stłumiony,
Odpowiadał z trudnością — jakby z snu budzony...
Na spiekłych jego wargach plątały się słowa
Lecz trudno było pojąć jaka ich osnowa...
Ugięty pod brzemieniem stanowczości chwili
Czuł się niczem przed tymi — co prawo zgłębili,
Zahukany, wpół dziki, jak hiena z kniei
Widział wielkość swéj zbrodni i los — bez nadziei...
Przed prawa majestatem czuł się tak skruszony
Że choćby był niewinnym — niemiał by obrony...
A jednak sąd mógł błądzić. Tem dla więźnia gorzéj!
Pocóż w słowach się błąka, dla czego się trwoży?
Prezes sztywny, wyniosły, mierzył gniewnym wzrokiem
Zgnębionego biedaka, i pytań potokiem
[121]
Zalewał jego umysł. Czasem bez wahania
„Tak lub nie? Ani słowa!“ rzucał mu pytania,
Nie czekał odpowiedzi — w których był ratunek,
Tak, jakby miał sumować najprostszy rachunek...
A jednak ta ofiara mogła być — człowiekiem
Karmionym od dzieciństwa gorzkiej nędzy mlekiem...
Może tam — nad kolébką nieszczęsnéj dzieciny
Nigdy serce nie biło miłości matczynéj...
Może w ciemnie sieroctwa rzucone dziecięciem
Bezwiednie to stworzenie stało się — zwierzęciem?...
Może w przepaść ciemnoty rzucone za młodu
Nie umiało się oprzéć przykréj chwili głodu?...
Może mimo zboczenia z obowiązków toru,
Nie wygasła tam w sercu iskierka honoru?...
Może ręka — co własność bezprawnie stargała
Napróżno do wrót pracy, zarobku, pukała?
Zastęp pytań tych strasznych, rozpaczny, grobowy,
Odpowiedzi chciał szybkiéj, rozwagi chwilowéj,
Tkwiła ona w głębinach człowieczéj natury
Sąd jednak musiał sądzić — według procedury!
O! Te wzniosłe teorye, szlachetne wyrazy,
Czemu w życiu codziennem są to tylko — frazy!
W księgach — pełne natchnienia, w blasku dziennym — bledną
Jakby chciały wyrazić: „To nam wszystko jedno!“
[122]
A drzwi sądu skrzypiały. Stawano, wchodzono...
Każdy patrzył na więźnia postawę skruszoną,
Na oczy jego zgasłe, stérane oblicze,
Na ruchy warg spieczonych, dziwne, tajemnicze...
A każdy w duszy myślał: „Wszak to tylko złodziéj.“
A odchodząc dodawał: „Cóż to mnie obchodzi?“
Wreszcie prezes się podniósł z miną marmurową,
Powiódł wzrokiem po sędziach, szepnął jedno słowo...
Stało się... Już skazany. Szmer przeszedł po sali,
Dzwonek z lekka zajęczał. Woźni z siedzeń wstali...
Więzień tylko drgnął nagle, wyciągnął ramiona,
Szepnął z cicha: „więzienie!“ i —
sprawa skończona!
Alexander Kraushar.