Po przejściach z krosienkiem trzeba mi było resetu. Czegoś, co nie wymaga ode mnie niczego: żadnych nowinek, żadnych eksperymentów, wyzwań. Coś łatwego i znanego, do zrobienia arefleksyjnie.
To sobie trochę pofarbowałam.
W sztucznym świetle, ale w paśmie widać chyba lepiej, jak się ładnie kolory ułożyły, zwłaszcza żółty.
Wełna to Eiderwolle. Nie pochodzi od żadnej konkretnej rasy owieczek, a już na pewno od owieczek Eider. Eider to rzeka (Ejdera), najdłuższa w niemieckim landzie Szlezwik-Holsztyn, a Eiderwolle to mieszana wełna różnych ras, które sobie mieszkają w północnych Niemczech i niemal przez cały rok są na świeżym powietrzu i dbają o rekultywację gleby oraz podniebienia i pełne żołądki tambylców. Najczęściej to czarnogłówki, Texele i Suffolki oraz wszelakie ich krzyżówki. Wełna polecana jest dla początkujących, bo podobno się ją bardzo miło i łatwo przędzie. Ja na razie w tej sprawie nie mam nic do powiedzenia, ponieważ jedynie farbowałam. Farbuje się bardzo miło i łatwo, chętnie przyjmuje kolory, nie ma skłonności do niekontrolowanego filcowania się. Jako że to mieszanka, za każdym razem inna w dodatku, nikt nie podaje ile ma mikronów, ale ta na moją łapkę ma około 30-32, jest zatem dość miła, ale nie za miękka. Włos ma długaśny, więc w istocie powinna się przyjemnie prząść.
Naturalny kolor ma niezbyt porywający, żółtawy. Lepiej wygląda na zdjęciu niż w realu.
Ale jest przyjemnie luźna i puszysta.
No i przy tych wszystkich bardzo przyzwoitych cechach ma jeszcze jeden walor: jest bardzo niedroga.
Mam tego pół kilograma. 25 deko ufarbowałam na pokazane powyżej "wielkanocne" kolorki, drugą połowę farbowałam jakiś tydzień temu - na "niegodny" (tak sobie nazywam próby uzyskania gradientu) karmazyn z antracytem.
To niestety kolorek z gatunku tych, których mój aparat nie chce widzieć prawidłowo, ale w realu nie jest wiele ładniejszy od tego, co na zdjęciu. Może trochę "silniejszy".
A skoro już i tak to rozrabiałam i się w tym tytłałam, to ufarbowałam jeszcze przy okazji dwa motki "kupnej" (dosłownie i w przenośni) wełny ręcznie uprzędzionej na energetyczne skarpetki. Nitka łyknęła farbę gorzej niż czesanka, ale energii jej nie brakuje.
A że chciałam zrobić coś nieskomplikowanego, to od razu ją przerobiłam na swój ulubiony, firmowy - można by rzecz, wytwór.
I wprowadziłam do użytku - nie ma nic bardziej zabawnego niż próba fotografowania skarpetek na sobie. Cokolwiek człowiek zrobi, wychodzi albo studnia, albo kosmos.
Włóczki zostało na jeszcze jedną parę. Ale może na razie dam sobie spokój z rozmleczonym karmazynem i cosik uprzędę. Od ponad tygodnia mój urobek na kołowrotku to dokładnie 2 deko singla. Aż mi wstyd...
piątek, 28 września 2012
wtorek, 25 września 2012
Nowy szalik Pana Styropiana
Zaczynam od wieści z frontu: plastiki do mnie bieżą z Wolsztyna, pani Lidka wysłała je mi. Hurra!
Okazuje się, że producent, który te plastiki dostarcza do firmy, nie jest pierwszym, ani drugim, ani trzecim... Najwyraźniej tworzywa sztuczne dostosowane do konkretnego przeznaczenia to nie jest nasza krajowa specjalność. Ale tak czy owak już wkrótce moja Harfa będzie mogła zadziałać jak przykazał Bóg. Chodzi mi nawet w tej sprawie po głowie pewien piękny utylizacyjny projekt.
A na razie na przystosowanej przez Puchatka pilnikiem do półdziałania (nie mylić ze współdziałaniem) Harfie (bo moja harfa ma na imię Harfa) dokończyłam, co zaczęłam, czyli nowy szalik Pana Styropiana.
Fakturka po upraniu i przeprasowaniu (konam z zachwytu i pękam z dumy) w świetle dnia (dzisiejszego, o zachodzie słońca):
Ta sama fakturka w zbliżeniu:
W odróżnieniu od fakturki (jakoś tak niepokoi mnie to "fak" w fakturce, może strukturka byłoby lepszym słowem) na "warstacie", w świetle lampy:
To oznacza, że rzadkie zgęstniało, szerokie zrobiło się węższe, a długie stało się krótsze. Cuda, cuda!
Konkretnie ma teraz szerokość 29 cm i długość 210 cm, podczas kiedy po zdjęciu z harfy Harfy miało 223 x 34 cm - bez frędzli. Oto on, jeszcze nie zaszyty i nie ufrędzlony, ledwie zdjęty szalik, który nie zdążył się nawet wybulić tam, gdzie od źle napiętej osnowy się był wybulił chwilę później.
Zostało mi jeszcze ze 2 deko nici, czyli na nic. I tym niczym będzie chyba próbka na drutach, która ostatecznie przekona mnie, że kolorowe pstrokate dubelki znacznie lepiej wyglądają w tkaninie niż w dzianinie i że oto znalazłam dla nich idealne zastosowanie. Mnie się ten "łowicz" podoba! Nie żartuję!
Ubrałam więc w szalik Pana Styropiana i próbowałam go zdjąć fotograficznie w cieśni pomiędzy schnącym praniem, ścianą a sznurkami na bieliznę. Ale chyba tym razem on wygląda gorzej ode mnie, i to mimo mojego gila po pas.
Zdjęcie do bani. Ale szalik? Rewelacja! Zwłaszcza gdy weźmie się pod uwagę okoliczności jego powstawania.
Okazuje się, że producent, który te plastiki dostarcza do firmy, nie jest pierwszym, ani drugim, ani trzecim... Najwyraźniej tworzywa sztuczne dostosowane do konkretnego przeznaczenia to nie jest nasza krajowa specjalność. Ale tak czy owak już wkrótce moja Harfa będzie mogła zadziałać jak przykazał Bóg. Chodzi mi nawet w tej sprawie po głowie pewien piękny utylizacyjny projekt.
A na razie na przystosowanej przez Puchatka pilnikiem do półdziałania (nie mylić ze współdziałaniem) Harfie (bo moja harfa ma na imię Harfa) dokończyłam, co zaczęłam, czyli nowy szalik Pana Styropiana.
Fakturka po upraniu i przeprasowaniu (konam z zachwytu i pękam z dumy) w świetle dnia (dzisiejszego, o zachodzie słońca):
Ta sama fakturka w zbliżeniu:
W odróżnieniu od fakturki (jakoś tak niepokoi mnie to "fak" w fakturce, może strukturka byłoby lepszym słowem) na "warstacie", w świetle lampy:
To oznacza, że rzadkie zgęstniało, szerokie zrobiło się węższe, a długie stało się krótsze. Cuda, cuda!
Konkretnie ma teraz szerokość 29 cm i długość 210 cm, podczas kiedy po zdjęciu z harfy Harfy miało 223 x 34 cm - bez frędzli. Oto on, jeszcze nie zaszyty i nie ufrędzlony, ledwie zdjęty szalik, który nie zdążył się nawet wybulić tam, gdzie od źle napiętej osnowy się był wybulił chwilę później.
Zostało mi jeszcze ze 2 deko nici, czyli na nic. I tym niczym będzie chyba próbka na drutach, która ostatecznie przekona mnie, że kolorowe pstrokate dubelki znacznie lepiej wyglądają w tkaninie niż w dzianinie i że oto znalazłam dla nich idealne zastosowanie. Mnie się ten "łowicz" podoba! Nie żartuję!
Ubrałam więc w szalik Pana Styropiana i próbowałam go zdjąć fotograficznie w cieśni pomiędzy schnącym praniem, ścianą a sznurkami na bieliznę. Ale chyba tym razem on wygląda gorzej ode mnie, i to mimo mojego gila po pas.
Zdjęcie do bani. Ale szalik? Rewelacja! Zwłaszcza gdy weźmie się pod uwagę okoliczności jego powstawania.
niedziela, 23 września 2012
Ballada o kijaszkach, czyli snutkowy dysonans poznawczy
Osnułam wczoraj Harfę. Naprawdę. Od dziewiątej rano do siedemnastej trzydzieści to robiłam. Ale osnułam!
Hurrra! Się tka!
To jest w gruncie rzeczy kompletnie nudny post dla wszystkich, którzy nie są obłąkani na punkcie tkania albo nie zamówili sobie Harfy. Bo jest w istocie o wszystkim, na czym się w Harfie i tematach przyległych można na wstępie potknąć. Bo jeśli można się na czymś potknąć, mnie się to na pewno zdarzy. Można na mnie, jak na Murphim, wypróbować wszystko.
Zaczynając od początku - pierwszy dysonans poznawczy dopadł nas przy składaniu stojaka. Stojak ma dwie nogi, w założeniu lewą i prawą. W instrukcji stoi napisane, że nogi są takie same, nie ma lewej ani prawej. Podaję gotową odpowiedź na wypadek, gdyby ktoś miał taki sam dysonans: dziurka na śrubkę w jednej nodze ma być z przodu, w drugiej - z tyłu. Są takie same, to prawda, dopóki się ich nie zacznie skręcać.
W samym krośnie, wydawało się, żadnych zagwozdek nie było. Stało, w moim pojęciu, złożone i kusiło. To, prawda, zostało tam trochę jakichś zabawek luzem, ale to na pewno te wszystkie dodatkowe rzeczy. Tak mniemałam.
W końcu Harfa skusiła. Naoglądałam się filmików i wtedy mnie tknęło. O nie, moja Harfa nie była do końca złożona! O osnuwaniu nie było mowy, bo... I tu zaczyna się ballada o kijaszkach.
Były sobie luzem dwa cienkie długie kijaszki, z pozoru niepotrzebne. Jak się u Kromskich naoglądałam filmiku o osnuwaniu metodą trudniejszą i marudniejszą, ale przerywaną, postanowiłam skoczyć na głęboką wodę i nauczyć się to robić właśnie tak. Ale do tego potrzebowałam mieć przywiązane do ramy... owe dwa kijaszki, na pierwszy rzut oka zbędne. Tylko jak je przymocować? W instrukcji zero informacji na temat. Okazało się, że na Youtube jest filmik o składaniu Harfy, którego nie ma na stronie Kromskich (a szkoda, muszę do pani Lidii napisać), nazywa się Kromski Harp Assembly (http://www.youtube.com/watch?v=NpAQzas_0jQ). I tam właśnie jest o tym, co z tymi kijaszkami zrobić i jak je dowiązać. Czym prędzej więc zabrałam się za uzupełnianie braków. Wyszło mi, że mam w komplecie 2 razy po 2,25 m nylonowego sznurka, co ma mi starczyć na 10 sznureczków. Pocięliśmy po równo i wykonaliśmy zgodnie z instrukcją na filmiku (uwaga! dysonans poznawczy powraca przy zakładaniu sznureczka na kijaszki!). Wtedy okazało się, że sznureczki za krótkie, by umieścić kijaszek wraz z przynależnym do osnuwania klocuszkiem, w który należy go wsadzić, we wskazanym miejscu. Wniosek: z przedniej strony krosna nylonowe sznureczki będą w sam raz, na tylną stronę kup sobie człowieku tyle nylonowego sznurka, żebyś miał przynajmniej po 50 cm na każdą dziurkę w ramie. A lepiej kup jeszcze więcej i zrób dłuższe sznureczki, to będziesz miał mniejsze straty w niciach na osnowę. No, chyba że lubisz bardzo długie frędzle.
Tak czy owak poradziłam sobie, choć wyglądało kulawo. Czyli: zaczęłam osnuwać. A że surowiec, jak się już raz przekonałam, ma znaczenie, zacznę od surowca.
Miałam się zapoznawać ze sprzętem, zatem wymyśliłam, że osnowa i wątek taka sama, szalik bez żadnych cudów, niech się tka sam, a uroda jego niezwykle urozmaicona wyniknie z surowca jedynie. Sięgnęłam więc głęboko do pudła i wyjęłam 28 deko sprzędzionego przed ponad rokiem hiszpańskiego merynosa (sprężystego w założeniu) w dodatku skręconego w dubel, czyli jeszcze bardziej niż bardzo sprężystego (w sumie 1000 m).
Lampa kolory wyżarła, ale wierzcie mi, to bardzo kolorowe zjawisko, mam zdjęcie z dosychania czesanki, którą sobie wówczas nazwałam "Oko smoka" (i mam dobrze opisaną, czyli mogę powtórzyć, tylko nie wiem, czy jeszcze chcę).
Ułożyłam ramę krosna na stojaku do góry nogami (dosłownie) i nawtykałam kołków (też kijaszek, tylko krótki - czyli ballady ciąg dalszy) w dziurki po temu przeznaczone. Wymierzyłam drogę, żeby mi tak ze 3 m tej osnowy wyszło (na 2 m szalika) i rozpoczęłam owijanie według instrukcji. Tylko albo nie zrozumiałam, albo tego w instrukcji nie ma, starałam się, żeby nić była w miarę równomiernie naprężona. Błąd!
Na zdjęciu (po nawinięciu nici) jest o 5 kołeczków mniej niż na początku tego procesu, bo... wystrzeliły! Pod wpływem sprężystego nacisku nici! Już przy (nomen omen) trzynastej nawijanej pętli. Wniosek: w tym procesie owijamy kołeczki dość swobodnie, niczego nie naprężamy, jeszcze zdążymy naprężyć, zwłaszcza jeśli mamy sprężystą nitkę na osnowę.
Zużyłam cały motek nici, wyszło mi z niego 57 pętli, a że zdecydowałam się na rzadszą siatkę (8 dent), miało mi z tego wyjść 35 cm szerokości szalika. Uznałam, że może być, dalej tych kołków nie owijam, bo pęknę albo wystrzelę jak te 5 mini-kijaszków. Powiązałam więc moją osnowę zgodnie z instrukcją.
Zdjęłam z kołków, rozmontowałam, odwróciłam ramę, zamontowałam na stojaku. Nadziałam osnowę na łapę zgodnie z instrukcją.
I zaczęłam przeciągać zdejmowaną z łapy pętlę po pętli przez szczelinki i zawieszać na kijaszku wsadzonym w klocek nadziany pod koniec ramy niezgodnie z instrukcją (bo sznureczki do kijaszka za krótkie były, jak wspomniałam).
I tu kolejny dysonans poznawczy, a ściślej dwa. Po pierwsze jest to proces łatwy i idzie szybko, chociaż właśnie to wydaje się wyjątkowo marudną robotą. Prawidłowe owinięcie tych kołeczków gwarantuje, że się nic nie pokręci. Po drugie: kiedy się odwinie z papieru ten haczyk do przeciągania nitek przez siatkę, nasuwa się od razu jedna myśl: "O Boże, takie ładne krosienko, tak starannie wykonane, a do tego taki niedorobiony, wychapany haczyk!". Błąd - to, co w haczyku wygląda na niedoróbkę, jest w istocie dobrze przemyślane i w sumie jest to bardzo praktyczne i skuteczne narzędzie. Zatem nitki w szczeliny wciąga się szybko.
Potem trzeba wyjąć kijaszek z klocka, klocek zdjąć, rozwiązać powiązaną osnowę i zaprosić kogoś do pomocy, niestety. Teraz przez 10-15 minut bez towarzystwa się nie da. Jedno staje przy wałku z kijaszkiem, drugie po drugiej stronie i napina to, co to pierwsze zwija, bo oto przyszedł czas na naprężanie. Na wałek z osnową trzeba jednocześnie nawijać papier. Przyszły "harfiarzu" nie rób tego co ja-jełop, nie używaj arkuszy papieru do drukowania! Przygotuj sobie rolkę papieru pakowego odpowiedniej szerokości! Będziesz miał łatwiej!
Końcówkę (bynajmniej nie równą po naprężeniu) osnowy trzeba odciąć gdzieś na wysokości początku ramy krosna.
No to przychodzi czas na przeciąganie nitek przez dziurki. Z dwóch nitek w szczelinie siatki jedną wyciągamy i przeciągamy przez najbliższą dziurkę w siatce. I znów: okazuje się, że nie takie trudne, ani marudne. Dzięki paskudnemu haczykowi.
Teraz zostaje już "tylko" przywiązać osnowę na sztywno do kijaszka przymocowanego z przodu ramy krosna. Wydaje się proste. Uprzedzam: nie jest! Nawet w partiach po 10 nitek. Wszystkie mają być równo napięte. Nie napiszę, ile razy rozwiązywałam i zawiązywałam te węzły (to ostatnia scena ballady o kijaszkach).
No, a potem to już się tka. Z początku miałam trochę kłopotu z trafianiem w dolną pozycję siatki, ale komfort w porównaniu do szkolnej ramki ogromny. Chociaż nie ma tu tego "pionierskiego" klimatu, który jest przy ramce.
Narzędzie mi się podoba, chociaż miejsca zajmuje od groma. Nie ma jednak w tym krosienku cechy, która urzeka mnie w kołowrotku. Na krośnie trzeba pracować, a kołowrotek robi sam, człowiek tylko przy nim siedzi i a to lekkim ruchem nóżką, a to rączką zadysponuje, co tam sobie od kołowrotka życzy. Krosno, niestety, takie robotne jak kołowrotek nie jest. Trzeba się zmęczyć.
Na pewno następnym razem osnuwanie nie będzie trwało cały dzień, ale to nigdy nie będzie fajna zabawa. Nawet przy tak prostym narzędziu.
...
No i właśnie przestało się tkać! Nastąpiła katastrofa! Szlag trafił plastikowy haczyk przy tylnym wałku ramy krosna, który blokuje się o takie same plastikowe ząbki. Osnowa się rozkręciła, papier powylatywał. Zaraz spróbuję to jakoś ratować. Tylko muszę najpierw choć trochę naprawić ten haczyk. To ustrojstwo jest zrobione z dość miękkiego, mało sprężystego, mazistego i bardzo byle jakiego plastiku. Haczyk jest zdeformowany, ząbek w kółeczku zdeformowany. Z ząbkiem jeszcze pół biedy, muszę tylko uważać, żeby nie używać tej strony kółka (nowy sprzęt!). Gorzej z haczykiem. Może nad ogniem coś spróbuję z nim zrobić. Żeby się sprzęt rozleciał po pół metra szalika? Jakoś tym razem nie mogę znaleźć w sobie winy, choć mam do tego skłonność. Bo niby co? Za mocno napięłam? Ma być mocno napięte! Po prostu gówniany materiał! I już!
Hurrra! Się tka!
To jest w gruncie rzeczy kompletnie nudny post dla wszystkich, którzy nie są obłąkani na punkcie tkania albo nie zamówili sobie Harfy. Bo jest w istocie o wszystkim, na czym się w Harfie i tematach przyległych można na wstępie potknąć. Bo jeśli można się na czymś potknąć, mnie się to na pewno zdarzy. Można na mnie, jak na Murphim, wypróbować wszystko.
Zaczynając od początku - pierwszy dysonans poznawczy dopadł nas przy składaniu stojaka. Stojak ma dwie nogi, w założeniu lewą i prawą. W instrukcji stoi napisane, że nogi są takie same, nie ma lewej ani prawej. Podaję gotową odpowiedź na wypadek, gdyby ktoś miał taki sam dysonans: dziurka na śrubkę w jednej nodze ma być z przodu, w drugiej - z tyłu. Są takie same, to prawda, dopóki się ich nie zacznie skręcać.
W samym krośnie, wydawało się, żadnych zagwozdek nie było. Stało, w moim pojęciu, złożone i kusiło. To, prawda, zostało tam trochę jakichś zabawek luzem, ale to na pewno te wszystkie dodatkowe rzeczy. Tak mniemałam.
W końcu Harfa skusiła. Naoglądałam się filmików i wtedy mnie tknęło. O nie, moja Harfa nie była do końca złożona! O osnuwaniu nie było mowy, bo... I tu zaczyna się ballada o kijaszkach.
Były sobie luzem dwa cienkie długie kijaszki, z pozoru niepotrzebne. Jak się u Kromskich naoglądałam filmiku o osnuwaniu metodą trudniejszą i marudniejszą, ale przerywaną, postanowiłam skoczyć na głęboką wodę i nauczyć się to robić właśnie tak. Ale do tego potrzebowałam mieć przywiązane do ramy... owe dwa kijaszki, na pierwszy rzut oka zbędne. Tylko jak je przymocować? W instrukcji zero informacji na temat. Okazało się, że na Youtube jest filmik o składaniu Harfy, którego nie ma na stronie Kromskich (a szkoda, muszę do pani Lidii napisać), nazywa się Kromski Harp Assembly (http://www.youtube.com/watch?v=NpAQzas_0jQ). I tam właśnie jest o tym, co z tymi kijaszkami zrobić i jak je dowiązać. Czym prędzej więc zabrałam się za uzupełnianie braków. Wyszło mi, że mam w komplecie 2 razy po 2,25 m nylonowego sznurka, co ma mi starczyć na 10 sznureczków. Pocięliśmy po równo i wykonaliśmy zgodnie z instrukcją na filmiku (uwaga! dysonans poznawczy powraca przy zakładaniu sznureczka na kijaszki!). Wtedy okazało się, że sznureczki za krótkie, by umieścić kijaszek wraz z przynależnym do osnuwania klocuszkiem, w który należy go wsadzić, we wskazanym miejscu. Wniosek: z przedniej strony krosna nylonowe sznureczki będą w sam raz, na tylną stronę kup sobie człowieku tyle nylonowego sznurka, żebyś miał przynajmniej po 50 cm na każdą dziurkę w ramie. A lepiej kup jeszcze więcej i zrób dłuższe sznureczki, to będziesz miał mniejsze straty w niciach na osnowę. No, chyba że lubisz bardzo długie frędzle.
Tak czy owak poradziłam sobie, choć wyglądało kulawo. Czyli: zaczęłam osnuwać. A że surowiec, jak się już raz przekonałam, ma znaczenie, zacznę od surowca.
Miałam się zapoznawać ze sprzętem, zatem wymyśliłam, że osnowa i wątek taka sama, szalik bez żadnych cudów, niech się tka sam, a uroda jego niezwykle urozmaicona wyniknie z surowca jedynie. Sięgnęłam więc głęboko do pudła i wyjęłam 28 deko sprzędzionego przed ponad rokiem hiszpańskiego merynosa (sprężystego w założeniu) w dodatku skręconego w dubel, czyli jeszcze bardziej niż bardzo sprężystego (w sumie 1000 m).
Lampa kolory wyżarła, ale wierzcie mi, to bardzo kolorowe zjawisko, mam zdjęcie z dosychania czesanki, którą sobie wówczas nazwałam "Oko smoka" (i mam dobrze opisaną, czyli mogę powtórzyć, tylko nie wiem, czy jeszcze chcę).
Ułożyłam ramę krosna na stojaku do góry nogami (dosłownie) i nawtykałam kołków (też kijaszek, tylko krótki - czyli ballady ciąg dalszy) w dziurki po temu przeznaczone. Wymierzyłam drogę, żeby mi tak ze 3 m tej osnowy wyszło (na 2 m szalika) i rozpoczęłam owijanie według instrukcji. Tylko albo nie zrozumiałam, albo tego w instrukcji nie ma, starałam się, żeby nić była w miarę równomiernie naprężona. Błąd!
Na zdjęciu (po nawinięciu nici) jest o 5 kołeczków mniej niż na początku tego procesu, bo... wystrzeliły! Pod wpływem sprężystego nacisku nici! Już przy (nomen omen) trzynastej nawijanej pętli. Wniosek: w tym procesie owijamy kołeczki dość swobodnie, niczego nie naprężamy, jeszcze zdążymy naprężyć, zwłaszcza jeśli mamy sprężystą nitkę na osnowę.
Zużyłam cały motek nici, wyszło mi z niego 57 pętli, a że zdecydowałam się na rzadszą siatkę (8 dent), miało mi z tego wyjść 35 cm szerokości szalika. Uznałam, że może być, dalej tych kołków nie owijam, bo pęknę albo wystrzelę jak te 5 mini-kijaszków. Powiązałam więc moją osnowę zgodnie z instrukcją.
Zdjęłam z kołków, rozmontowałam, odwróciłam ramę, zamontowałam na stojaku. Nadziałam osnowę na łapę zgodnie z instrukcją.
I zaczęłam przeciągać zdejmowaną z łapy pętlę po pętli przez szczelinki i zawieszać na kijaszku wsadzonym w klocek nadziany pod koniec ramy niezgodnie z instrukcją (bo sznureczki do kijaszka za krótkie były, jak wspomniałam).
I tu kolejny dysonans poznawczy, a ściślej dwa. Po pierwsze jest to proces łatwy i idzie szybko, chociaż właśnie to wydaje się wyjątkowo marudną robotą. Prawidłowe owinięcie tych kołeczków gwarantuje, że się nic nie pokręci. Po drugie: kiedy się odwinie z papieru ten haczyk do przeciągania nitek przez siatkę, nasuwa się od razu jedna myśl: "O Boże, takie ładne krosienko, tak starannie wykonane, a do tego taki niedorobiony, wychapany haczyk!". Błąd - to, co w haczyku wygląda na niedoróbkę, jest w istocie dobrze przemyślane i w sumie jest to bardzo praktyczne i skuteczne narzędzie. Zatem nitki w szczeliny wciąga się szybko.
Potem trzeba wyjąć kijaszek z klocka, klocek zdjąć, rozwiązać powiązaną osnowę i zaprosić kogoś do pomocy, niestety. Teraz przez 10-15 minut bez towarzystwa się nie da. Jedno staje przy wałku z kijaszkiem, drugie po drugiej stronie i napina to, co to pierwsze zwija, bo oto przyszedł czas na naprężanie. Na wałek z osnową trzeba jednocześnie nawijać papier. Przyszły "harfiarzu" nie rób tego co ja-jełop, nie używaj arkuszy papieru do drukowania! Przygotuj sobie rolkę papieru pakowego odpowiedniej szerokości! Będziesz miał łatwiej!
Końcówkę (bynajmniej nie równą po naprężeniu) osnowy trzeba odciąć gdzieś na wysokości początku ramy krosna.
No to przychodzi czas na przeciąganie nitek przez dziurki. Z dwóch nitek w szczelinie siatki jedną wyciągamy i przeciągamy przez najbliższą dziurkę w siatce. I znów: okazuje się, że nie takie trudne, ani marudne. Dzięki paskudnemu haczykowi.
Teraz zostaje już "tylko" przywiązać osnowę na sztywno do kijaszka przymocowanego z przodu ramy krosna. Wydaje się proste. Uprzedzam: nie jest! Nawet w partiach po 10 nitek. Wszystkie mają być równo napięte. Nie napiszę, ile razy rozwiązywałam i zawiązywałam te węzły (to ostatnia scena ballady o kijaszkach).
No, a potem to już się tka. Z początku miałam trochę kłopotu z trafianiem w dolną pozycję siatki, ale komfort w porównaniu do szkolnej ramki ogromny. Chociaż nie ma tu tego "pionierskiego" klimatu, który jest przy ramce.
Narzędzie mi się podoba, chociaż miejsca zajmuje od groma. Nie ma jednak w tym krosienku cechy, która urzeka mnie w kołowrotku. Na krośnie trzeba pracować, a kołowrotek robi sam, człowiek tylko przy nim siedzi i a to lekkim ruchem nóżką, a to rączką zadysponuje, co tam sobie od kołowrotka życzy. Krosno, niestety, takie robotne jak kołowrotek nie jest. Trzeba się zmęczyć.
Na pewno następnym razem osnuwanie nie będzie trwało cały dzień, ale to nigdy nie będzie fajna zabawa. Nawet przy tak prostym narzędziu.
...
No i właśnie przestało się tkać! Nastąpiła katastrofa! Szlag trafił plastikowy haczyk przy tylnym wałku ramy krosna, który blokuje się o takie same plastikowe ząbki. Osnowa się rozkręciła, papier powylatywał. Zaraz spróbuję to jakoś ratować. Tylko muszę najpierw choć trochę naprawić ten haczyk. To ustrojstwo jest zrobione z dość miękkiego, mało sprężystego, mazistego i bardzo byle jakiego plastiku. Haczyk jest zdeformowany, ząbek w kółeczku zdeformowany. Z ząbkiem jeszcze pół biedy, muszę tylko uważać, żeby nie używać tej strony kółka (nowy sprzęt!). Gorzej z haczykiem. Może nad ogniem coś spróbuję z nim zrobić. Żeby się sprzęt rozleciał po pół metra szalika? Jakoś tym razem nie mogę znaleźć w sobie winy, choć mam do tego skłonność. Bo niby co? Za mocno napięłam? Ma być mocno napięte! Po prostu gówniany materiał! I już!
piątek, 21 września 2012
Lubię Lincolna
Żeby Fantazji nie było smutno z powodu nowej koleżanki Harfy i nie pomyślała sobie, że teraz niechybnie pójdzie w kąt, postanowiłam coś uprząść. Zresztą, sama miałam ochotę na zajęcie mniej skomplikowane niż nauka tkania, bo mi rozum słabo działa. Powstało zatem dziesięć deko tej oto niteczki z Lincoln Longwool - która, coś czuję, będzie moją nową faworytą pośród owczych wełen.
Ma ona włosek typowy dla długowłosych wełen.
W obu motkach jest po 50 g, ale tym razem nie udało mi się tak ładnie utrafić z grubością niteczki, oj nie. Kondycja nie ta, robota na dwa dni rozłożona i efekt taki, że jeden motek ma 117 metrów, a drugi 95 metrów (navajo 3-ply). To rodzi zagwozdkę: co tu z tego zrobić i jak? Jedno jest pewne, jak człowiek czuje, że się do niczego nie nadaje, to niech mu się nie wydaje, że może jednak usiąść i prząść. Bo takie są skutki.
Ale w motkach różnicy grubości nie widać, bo bardzo sprężysta jest ta wełenka.
Kolorki wynikły z niedzielnego farbowania, też w kiepskiej formie, bo to nie tak miało być. Ale jest jak jest.
Samą wełną jestem natomiast zachwycona. Jak to typ Longwool, jest trochę "źrąca", bo ma nominalnie od 33,5 do 41 mikronów (Bradford 36's-46's), ale znacznie mniej "źrąca" niż Devon, o dziwo. Dużo przyjemniej się też przędzie, zupełnie nie ma tu tego poczucia, że się czasem przędzie "pod włos". Ma długaśne, długaśne kudły.
Nominalnie podaje się, że kudeł ma od 20 do 38 cm (inne źródło 15-35 cm). Ma też ładniejszy niż Devon kolorek, taki śmietankowo-waniliowy, w znacznie przyjemniejszym dla oka odcieniu niż Devon. No, żółtawa jest, znaczy, ale ładnie żółtawa.
I ma piękny połysk. I nawet jeśli nie jest z mięciusich, ja lubię jej chwyt.
Podobno jest to jedna z najcięższych i najbardziej wytrzymałych owczych wełen. Owca dostarczycielka jest największą brytyjską rasą. Pan Lincoln może ważyć nawet 160, a pani Lincoln 110 kg. Daje ponoć najcięższą, najdłuższą i najbardziej błyszczącą wełnę świata. Po to ją stworzono gdzieś około 1750 roku w Leicestershire, jest więc z całą pewnością blisko spokrewniona z Leicestershire Longwool (już się cieszę na te loki, które mam, bo dokupiłam sobie przy okazji Harfy pierścień Jumbo do mojej Fantazji i mogę popróbować uprząść jakąś art-yarn). Owce są bardzo wytrzymałe na suszę i chłód. Ale, jak widać, futro nawet zimą potrafią ślicznie uświnić.
Wiele ich nie ma, to rasa rzadka, wręcz w 2. kategorii "rzadkości", czyli "at risk". W Wielkiej Brytanii zarejestrowanych jest mniej niż 1500 samic. Ale wełny daje dużo, 7-10 kg z jednej strzyży.
Jagniątko jest słodkie, chociaż to kolos jak na owcze dziecię:
Mnie się najbardziej podobają Lincolny na tym zdjęciu z wystawy - same kudłate owcze tyłki, tylko gdzieś z boku po prawej mały poczciwy owczy pysk w tle.
W każdym razie zastanawiam się nad zamówieniem większej ilości wełny niż 10 deko, bo jest z rodzaju tych "pogodoodpornych", ciepłych, połysk ma - śmiem twierdzić - ładniejszy niż Wensleydale, naturalny kolor też, układa się pięknie, mniej "źre" i mi przędzie się ją bardzo przyjemnie.
Ma ona włosek typowy dla długowłosych wełen.
W obu motkach jest po 50 g, ale tym razem nie udało mi się tak ładnie utrafić z grubością niteczki, oj nie. Kondycja nie ta, robota na dwa dni rozłożona i efekt taki, że jeden motek ma 117 metrów, a drugi 95 metrów (navajo 3-ply). To rodzi zagwozdkę: co tu z tego zrobić i jak? Jedno jest pewne, jak człowiek czuje, że się do niczego nie nadaje, to niech mu się nie wydaje, że może jednak usiąść i prząść. Bo takie są skutki.
Ale w motkach różnicy grubości nie widać, bo bardzo sprężysta jest ta wełenka.
Kolorki wynikły z niedzielnego farbowania, też w kiepskiej formie, bo to nie tak miało być. Ale jest jak jest.
Samą wełną jestem natomiast zachwycona. Jak to typ Longwool, jest trochę "źrąca", bo ma nominalnie od 33,5 do 41 mikronów (Bradford 36's-46's), ale znacznie mniej "źrąca" niż Devon, o dziwo. Dużo przyjemniej się też przędzie, zupełnie nie ma tu tego poczucia, że się czasem przędzie "pod włos". Ma długaśne, długaśne kudły.
Nominalnie podaje się, że kudeł ma od 20 do 38 cm (inne źródło 15-35 cm). Ma też ładniejszy niż Devon kolorek, taki śmietankowo-waniliowy, w znacznie przyjemniejszym dla oka odcieniu niż Devon. No, żółtawa jest, znaczy, ale ładnie żółtawa.
I ma piękny połysk. I nawet jeśli nie jest z mięciusich, ja lubię jej chwyt.
Podobno jest to jedna z najcięższych i najbardziej wytrzymałych owczych wełen. Owca dostarczycielka jest największą brytyjską rasą. Pan Lincoln może ważyć nawet 160, a pani Lincoln 110 kg. Daje ponoć najcięższą, najdłuższą i najbardziej błyszczącą wełnę świata. Po to ją stworzono gdzieś około 1750 roku w Leicestershire, jest więc z całą pewnością blisko spokrewniona z Leicestershire Longwool (już się cieszę na te loki, które mam, bo dokupiłam sobie przy okazji Harfy pierścień Jumbo do mojej Fantazji i mogę popróbować uprząść jakąś art-yarn). Owce są bardzo wytrzymałe na suszę i chłód. Ale, jak widać, futro nawet zimą potrafią ślicznie uświnić.
Zdjęcie: Roger Ward |
Wiele ich nie ma, to rasa rzadka, wręcz w 2. kategorii "rzadkości", czyli "at risk". W Wielkiej Brytanii zarejestrowanych jest mniej niż 1500 samic. Ale wełny daje dużo, 7-10 kg z jednej strzyży.
Jagniątko jest słodkie, chociaż to kolos jak na owcze dziecię:
Zdjęcie: Girthchicken |
Mnie się najbardziej podobają Lincolny na tym zdjęciu z wystawy - same kudłate owcze tyłki, tylko gdzieś z boku po prawej mały poczciwy owczy pysk w tle.
Zdjęcie: Richard Croft |
wtorek, 18 września 2012
Harfa dotarła
No, już jest, stoi i chwilowo zajmuje sporo miejsca.
Przyjechała wraz z kurierem paczkowym około południa.
Stała do wieczora i czekała na powrót Puchatka, który - kiedy zobaczył zestaw różnych drewienek - postanowił się najpierw przespać z tym problemem.
Kiedy powstał z objęć Morfeusza, energicznie zabrał się do roboty, czasem zaglądając do instrukcji, co ja skrzętnie wykorzystałam do wykonywania dokumentacji.
I tak powstało to, co na pierwszym zdjęciu. Na razie rozmiary tego zjawiska potrafię zmniejszyć jedynie tak:
Nie wiem, jak tego użyć. Może się jutro dokształcę. Na razie nawet nie mam materiału, gorzej - nie mam pomysłu na następną tkaninkę. To się stało tak szybko!
Przyjechała wraz z kurierem paczkowym około południa.
Stała do wieczora i czekała na powrót Puchatka, który - kiedy zobaczył zestaw różnych drewienek - postanowił się najpierw przespać z tym problemem.
Kiedy powstał z objęć Morfeusza, energicznie zabrał się do roboty, czasem zaglądając do instrukcji, co ja skrzętnie wykorzystałam do wykonywania dokumentacji.
I tak powstało to, co na pierwszym zdjęciu. Na razie rozmiary tego zjawiska potrafię zmniejszyć jedynie tak:
Nie wiem, jak tego użyć. Może się jutro dokształcę. Na razie nawet nie mam materiału, gorzej - nie mam pomysłu na następną tkaninkę. To się stało tak szybko!
niedziela, 16 września 2012
W malignie
Ponieważ działo mi się od początku tygodnia dość nerwowo rodzinnie, a w czwartek dopadła mnie jakaś wredna franca wirusowa z wysoką gorączką, ostatnie trzy dni właściwie spędziłam w malignie. Nie do końca wiem, jak to zrobiłam, że skończyłam ten szalik i w dodatku mam dokumentację, ale mam. Jaka jest, taka jest, lepsza taka niż żadna.
Historia sięga prezentu od mojej sąsiadki Teresy, która widząc błysk w oku mym, podarowała mi dwa śliczne moteczki włóczki.
Moteczki owe chciałam pierwej połączyć, ale nie do końca byłam przekonana. Po czym przypomniałam sobie o naturalnie brązowej wełnie z Corriedale w swoich zasobach.
Z tychże czym prędzej ukręciłam, a ściślej przekręciłam singiel na osnowę.
O przygodach z osnuwaniem było w poprzednim poście. Na szczęście Basia Fanaberia zdążyła mnie ostrzec przed użyciem niemal równie przekręconego singla w charakterze wątku. Żadnych innych sensacji oprócz opisanych osnowa mi nie dostarczyła z racji swego przekręcenia, tylko musiałam skończyć szalik wcześniej niż zamierzałam, ale to z racji wręcz przeciwnej - "niedokręcenia" osnowy. Okazała się w którymś momencie za słaba, a przez cały czas wrednie się mechaciła pod wpływem tarcia.
Co nie "wpłyło" na fakturę samej tkaniny, która mi się - nie powiem - podoba.
Po zdjęciu z ramki żadnych prze- i niedokręconych sensacji nie zanotowałam, oprócz miłego efektu samoskręcania się frędzelków w coś na kształt sznureczków. Nic poza tym się nie kręciło, nie wirowało, a surowca niewykorzystanego zostało mi niewiele - jak widać. Szalik miał 34 cm szerokości i 175 cm długości.
Po praniu trochę zeszczuplał - do 29 cm szerokości - i ubyło mu z długości 10 cm. Na panu Styropianie wygląda fatalnie, ale cóż, maligna ma swoje prawa.
Dobrze, że się już skończył. To chyba mój ostatni szalik na tej ramce:), ale już go lubię.
Historia sięga prezentu od mojej sąsiadki Teresy, która widząc błysk w oku mym, podarowała mi dwa śliczne moteczki włóczki.
Moteczki owe chciałam pierwej połączyć, ale nie do końca byłam przekonana. Po czym przypomniałam sobie o naturalnie brązowej wełnie z Corriedale w swoich zasobach.
Z tychże czym prędzej ukręciłam, a ściślej przekręciłam singiel na osnowę.
O przygodach z osnuwaniem było w poprzednim poście. Na szczęście Basia Fanaberia zdążyła mnie ostrzec przed użyciem niemal równie przekręconego singla w charakterze wątku. Żadnych innych sensacji oprócz opisanych osnowa mi nie dostarczyła z racji swego przekręcenia, tylko musiałam skończyć szalik wcześniej niż zamierzałam, ale to z racji wręcz przeciwnej - "niedokręcenia" osnowy. Okazała się w którymś momencie za słaba, a przez cały czas wrednie się mechaciła pod wpływem tarcia.
Co nie "wpłyło" na fakturę samej tkaniny, która mi się - nie powiem - podoba.
Po zdjęciu z ramki żadnych prze- i niedokręconych sensacji nie zanotowałam, oprócz miłego efektu samoskręcania się frędzelków w coś na kształt sznureczków. Nic poza tym się nie kręciło, nie wirowało, a surowca niewykorzystanego zostało mi niewiele - jak widać. Szalik miał 34 cm szerokości i 175 cm długości.
Po praniu trochę zeszczuplał - do 29 cm szerokości - i ubyło mu z długości 10 cm. Na panu Styropianie wygląda fatalnie, ale cóż, maligna ma swoje prawa.
Dobrze, że się już skończył. To chyba mój ostatni szalik na tej ramce:), ale już go lubię.
sobota, 8 września 2012
Do czego nadaje się przekręcony singiel?
Na fali kończenia zaczętych robótek powstała bluzka, którą na początku czerwca rzuciłam w kąt. Potem jeszcze dwukrotnie do niej wracałam. Dziś już koniec. W ten sposób etapami powstał ten oto produkt jednorazowego użytku (do zdjęcia):
Przepraszam uprzejmie, że zdjęcie bez głowy, ale głowa nadal nie nadaje się do publikacji. Postawa również ma swoje znaczenie, bo - z grubsza rzecz ujmując - diabli mnie brali.
W pozycji na baczność rzecz wyglądała tak oto:
Rzecz powstała z 24 deko własnoręcznie dość dawno temu uprzędzionego (czytaj: przekręconego) singla z kid mohairu w fasonie mi dobrze znanym (nie pierwszy to raz - zrobiłam już taką jedną z "Pure silk" Debbie Bliss i po pierwszym praniu z rozmiaru 36 nabrała rozmiaru 48, a piękny kolor khaki w Perwoolu puszczał na bordowo, tracąc wiele ze swego pierwotnego uroku - tyle o pewnej marce z wysokiej półki i produkcie farbowanym we Włoszech, mam go niestety jeszcze z kilogram w różnych kolorach) i z wzorkiem zdradliwym, niemniej lubianym.
I tak jak na organizmie w pierwszym momencie mizeria tego "dzieła" nie rzuca się w oczy aż tak dotkliwie, to już na wieszaku i z bliska owszem.
W szczególności:
Żeby nie było, że z jakiejś totalnie przekręconej tragedii robiłam, o nie. Zostało mi jeszcze 20 deko tego dobra, które owszem było stabilizowane, ale bez przesady - po prostu uprałam, przewiesiłam przez sznurek i obciążyłam litrową butelką płynu. Nie nazbyt więc nici były przekręcone.
Nie skręcały się też przy dzierganiu. Wszystko było właściwie do przyjęcia do momentu, kiedy nie uprałam rękawów. Od czasów, kiedy dziergałam zarobkowo i można by rzecz półprofesjonalnie, nie bardzo lubię wykańczać dzianinę. Dzielę więc sobie to zadanie na etapy. Robię tył i przód, piorę, jeśli jest bezwzględna potrzeba - napinam, zszywam, dorabiam plisy itp. Potem robię rękawy, piorę, zszywam, wszywam, koniec. W tym wypadku rękawy nabrały po praniu kształtu tak dziwacznego, że zdębiałam. Nie, nie, nie dało się ich napiąć tak, żeby wróciły do formy sprzed prania, ale długość była na obydwu brzegach taka sama, główki pasowały długością do podkrojów w korpusiku. Efekty - jak widać!
Przypadek numer dwa, na razie bez ilustracji, dotyczy tkania. Bez ilustracji dlatego, że wpadłam w histerię, a w dodatku się pokaleczyłam, nie pomyślałam więc o dokumentowaniu.
Postanowiłam wczoraj osnuć sobie ramkę na kolejny szaliczek. Poinformowana swego czasu, że single mocno skręcone na wysokich przełożeniach kołowrotka nadają się na osnowę, świadomie przekręciłam singla (na niskim wprawdzie przełożeniu, więc ostrożnie) i rozpoczęłam działalność. Ludzie, co ja przeżyłam! Kiedy zaczęłam głośno wyć z wściekłości, na pomoc przybiegło kochanie moje (i pies, niestety), ale i cztery ręce to mało w takiej sytuacji. Stanowczo, bardzo stanowczo odradzam używania przekręconych singli w charakterze osnowy. Na razie ze względu na własne nerwy. Osnułam, a ściślej osnuliśmy tę ramkę w końcu - nie, nie poddałam się mimo odniesionych obrażeń. Spróbuję utkać ten szalik, zobaczę, może z jakichś innych względów przekręcony singiel jako osnowę też powinnam odradzić. Z tego drugiego doświadczenia wynikło jednak coś dobrego, a nawet bardzo dobrego. Kochanie moje pod wpływem tego, co miało okazję oglądać (i z czym miało okazję się własnoręcznie szarpać), rzekło: "Słuchaj, zamów to krosno od Kromskich. Ze stojakiem i czym tam jeszcze trzeba". Na tyle nagłej łaski nie byłam gotowa, przytłoczyło mnie z początku, ale dziś już jestem gotowa przyjąć ten dar, bo ranki przy pazurach po tym osnuwaniu trochę mnie bolą.
Moja odpowiedź na tytułowe pytanie brzmi zatem: przekręcony singiel nadaje się wyłącznie do skręcenia z drugim singlem albo z kilkoma przekręconymi bądź nieprzekręconymi singlami albo do skręcenia w navajo. I to z wyczuciem, żeby odpowiednio dużo naprężenia z nitki zdjąć. I koniec. I nic nie pomoże. Ani samo obciążanie motków, ani gotowanie, a później obciążanie (to też trenowałam, metodą chantimanou), podejrzewam (bo nie sprawdzałam), że wałki i inne cuda-wianki też dają tyle samo. Niteczka pięknie i równo wygląda w moteczku, grzecznie się zachowuje w robocie i staje dęba po zamoczeniu. Mam zatem w domu kompletnie niepotrzebne gadżety - szybkie i ekstraszybkie kółeczko do Fantazji (nadal korzystam tylko z dwóch podstawowych przełożeń - 5 i 8:1). No, można oczywiście na wysokich przełożeniach sprząść nitkę z trzech supercienkich owczych włosków, a potem uprać i napiąć tak, że będzie prościutka jak drut i da się z niej wydziergać coś jak mgła albo pajęczyna. Tylko co dalej? No, może haftować... Tego nie próbowałam robić własnoręcznie sprzędzionymi nićmi. Może spróbuję. Do czegoś przecież tych kółek muszę użyć, skoro już je mam.
Przepraszam uprzejmie, że zdjęcie bez głowy, ale głowa nadal nie nadaje się do publikacji. Postawa również ma swoje znaczenie, bo - z grubsza rzecz ujmując - diabli mnie brali.
W pozycji na baczność rzecz wyglądała tak oto:
Rzecz powstała z 24 deko własnoręcznie dość dawno temu uprzędzionego (czytaj: przekręconego) singla z kid mohairu w fasonie mi dobrze znanym (nie pierwszy to raz - zrobiłam już taką jedną z "Pure silk" Debbie Bliss i po pierwszym praniu z rozmiaru 36 nabrała rozmiaru 48, a piękny kolor khaki w Perwoolu puszczał na bordowo, tracąc wiele ze swego pierwotnego uroku - tyle o pewnej marce z wysokiej półki i produkcie farbowanym we Włoszech, mam go niestety jeszcze z kilogram w różnych kolorach) i z wzorkiem zdradliwym, niemniej lubianym.
I tak jak na organizmie w pierwszym momencie mizeria tego "dzieła" nie rzuca się w oczy aż tak dotkliwie, to już na wieszaku i z bliska owszem.
W szczególności:
Żeby nie było, że z jakiejś totalnie przekręconej tragedii robiłam, o nie. Zostało mi jeszcze 20 deko tego dobra, które owszem było stabilizowane, ale bez przesady - po prostu uprałam, przewiesiłam przez sznurek i obciążyłam litrową butelką płynu. Nie nazbyt więc nici były przekręcone.
Nie skręcały się też przy dzierganiu. Wszystko było właściwie do przyjęcia do momentu, kiedy nie uprałam rękawów. Od czasów, kiedy dziergałam zarobkowo i można by rzecz półprofesjonalnie, nie bardzo lubię wykańczać dzianinę. Dzielę więc sobie to zadanie na etapy. Robię tył i przód, piorę, jeśli jest bezwzględna potrzeba - napinam, zszywam, dorabiam plisy itp. Potem robię rękawy, piorę, zszywam, wszywam, koniec. W tym wypadku rękawy nabrały po praniu kształtu tak dziwacznego, że zdębiałam. Nie, nie, nie dało się ich napiąć tak, żeby wróciły do formy sprzed prania, ale długość była na obydwu brzegach taka sama, główki pasowały długością do podkrojów w korpusiku. Efekty - jak widać!
Przypadek numer dwa, na razie bez ilustracji, dotyczy tkania. Bez ilustracji dlatego, że wpadłam w histerię, a w dodatku się pokaleczyłam, nie pomyślałam więc o dokumentowaniu.
Postanowiłam wczoraj osnuć sobie ramkę na kolejny szaliczek. Poinformowana swego czasu, że single mocno skręcone na wysokich przełożeniach kołowrotka nadają się na osnowę, świadomie przekręciłam singla (na niskim wprawdzie przełożeniu, więc ostrożnie) i rozpoczęłam działalność. Ludzie, co ja przeżyłam! Kiedy zaczęłam głośno wyć z wściekłości, na pomoc przybiegło kochanie moje (i pies, niestety), ale i cztery ręce to mało w takiej sytuacji. Stanowczo, bardzo stanowczo odradzam używania przekręconych singli w charakterze osnowy. Na razie ze względu na własne nerwy. Osnułam, a ściślej osnuliśmy tę ramkę w końcu - nie, nie poddałam się mimo odniesionych obrażeń. Spróbuję utkać ten szalik, zobaczę, może z jakichś innych względów przekręcony singiel jako osnowę też powinnam odradzić. Z tego drugiego doświadczenia wynikło jednak coś dobrego, a nawet bardzo dobrego. Kochanie moje pod wpływem tego, co miało okazję oglądać (i z czym miało okazję się własnoręcznie szarpać), rzekło: "Słuchaj, zamów to krosno od Kromskich. Ze stojakiem i czym tam jeszcze trzeba". Na tyle nagłej łaski nie byłam gotowa, przytłoczyło mnie z początku, ale dziś już jestem gotowa przyjąć ten dar, bo ranki przy pazurach po tym osnuwaniu trochę mnie bolą.
Moja odpowiedź na tytułowe pytanie brzmi zatem: przekręcony singiel nadaje się wyłącznie do skręcenia z drugim singlem albo z kilkoma przekręconymi bądź nieprzekręconymi singlami albo do skręcenia w navajo. I to z wyczuciem, żeby odpowiednio dużo naprężenia z nitki zdjąć. I koniec. I nic nie pomoże. Ani samo obciążanie motków, ani gotowanie, a później obciążanie (to też trenowałam, metodą chantimanou), podejrzewam (bo nie sprawdzałam), że wałki i inne cuda-wianki też dają tyle samo. Niteczka pięknie i równo wygląda w moteczku, grzecznie się zachowuje w robocie i staje dęba po zamoczeniu. Mam zatem w domu kompletnie niepotrzebne gadżety - szybkie i ekstraszybkie kółeczko do Fantazji (nadal korzystam tylko z dwóch podstawowych przełożeń - 5 i 8:1). No, można oczywiście na wysokich przełożeniach sprząść nitkę z trzech supercienkich owczych włosków, a potem uprać i napiąć tak, że będzie prościutka jak drut i da się z niej wydziergać coś jak mgła albo pajęczyna. Tylko co dalej? No, może haftować... Tego nie próbowałam robić własnoręcznie sprzędzionymi nićmi. Może spróbuję. Do czegoś przecież tych kółek muszę użyć, skoro już je mam.
Subskrybuj:
Posty (Atom)