Pasztety "w moim życiu" zaczęły się od... no dobrze jako ludzka pani aby nikogo nie zamęczyć, cofnę się tylko o półtora roku. Bo wtedy właśnie rzuciłam palenie a na mnie rzuciły się kilogramy. W dużych ilościach! Przez rok narzuciło się ich kilkanaście, gdyby nie szmateksy to latałabym z gołym (za to wielkim ) tyłkiem bo wyrosłam ze wszystkiego. No coś trzeba było z tym zrobić.
Kiedy się na coś uprę to nie ma litości a tym razem się uparłam, że te kilogramy narzucone zrzucę.
Zaczęłam pić soki owocowo-warzywne, które sobie produkowałam na sokowirówce. Jednak sprzęt ów mam byle jaki i także samo byle jak wyciskający, mało soku, dużo wilgotnej warzywnej pulpy.
Trochę mi było tej pulpy żal wyrzucać i tak wymyśliłam, że można z niej robić pasztety!
Pomysł sam w sobie okazał się genialny ponieważ baza pasztetu jest już gotowa, do niej dokładam co tam mam w lodówce: brokuły, kalafiory, marchewkę, seler, pory, jajka, pieczarki lub inne grzyby, paprykę, cebulę. Niekoniecznie wszystko na raz. Oczywiście niektóre z powyższych podgotowane do stanu aldente. Gotuję również soczewicę, która się fajnie przeciera, mieszam to wszystko co mam, dodaję dwa, trzy surowe jajka, tartą bułkę - pół szklanki, czosnek, podlaską przyprawę do pasztetów (jak ktoś nie ma, to dobre będzie, to co się lubi), sól, pieprz, gałkę muszkatałową. Jak ktoś lubi na pikantnie - nie ma przeszkód. Ja lubię wyraziste smaki, przypraw nie żałuję. To wszystko wkładam do formy typu "keksówka", przykrywam folią i na 40 minut wkładam do rozgrzanego, do 180C piekarnika.
Pasztet pyszny jest na ciepło jako danie obiadowe i na zimno. Lubię go z tartym chrzanem, z żurawiną na przykład, z surówkami, sałatą, popijając sokiem.
A dodatkowym bonusem jest 7 kilogramów, które powędrowały do bardziej ich potrzebującej osoby.
Soki robię z marchewki, selera, buraków, jabłek... co kto lubi.
Jak jesteśmy w kuchennych tematach to chcę pokazać moje ukochane zdjęcie, znalezione gdzieś w internetowych odmętach, bez podania adresu autora tegoż (tłumaczę brak bo nie znoszę złodziejstwa zdjęć w sieci). Oto ono:
Dziś od rana mieliśmy Armagedon.
Zacząć należy od tego, że mam genetyczny defekt, polegający na niemożności utrzymania porządku w domowej dokumentacji. Owa niemożność podlega pod kategorię "Absolut". Z wiekiem mi się pogłębia. Mam granitową pewność, że konieczność posiadania, przechowywania, okazywania i dostarczania różnego rodzaju dokumentów, jest współczesnym rodzajem niewolnictwa i gnębieni jesteśmy przez rządy i urzędy jak chłop feudalny w średniowieczu! Maciek wraz z przyjaciółmi od pół roku z okładem planuje off-road'ową wyprawę do kraju ościennego, gdzie - by wjechać, potrzebuje paszportu. Maciuś jest jeszcze bardziej dotknięty powyżej omówioną genetyczną skazą, ponieważ mimo, że wyjazd jest za dwa tygodnie do dziś nie pomyślał nawet o tym aby sprawdzić, czy ma ważny paszport. Pomyślałam o tym przez kompletny przypadek ja. No i się zaczęło szukanie paszportu! Po godzinie oboje siedzieliśmy na podłodze w stertach! papierów i płakaliśmy ze śmiechu. Paszport znalazł się po kolejnej godzinie, okazało się, że już stracił ważność. Kilka telefonów i byliśmy w posiadaniu wiedzy, że wyrobienie nowego paszportu to minimum dwa tygodnie oczekiwania pod warunkiem, że wniosek złożony zostanie w Rzeszowie (dla tych,ktorzy myślą, że Rzeszów jest stolicą Bieszczadów: do miasta tego pięknego mamy ponad 3 godziny w jedną stronę, naszym autem). Pojechał Maciek sprawy załatwiać a ja zostawiając górę dokumentów na środku pokoju uciekłam z psami na spacer:
Od kilku dni można czytać, oglądać, podziwiać! kolejny numer internetowego czasopisma naszej blogowej koleżanki Green Canoe. Z Asią znamy się od czterech już lat, spotkałyśmy się również w świecie realnym w naszej chacie, w Bieszczadach, polubiłyśmy się i przegadałyśmy przez telefon już setki godzin. Myślę, że to nie było nasze ostatnie spotkanie (prawda Asiu?). W tym numerze jest także o nas: Jagodzie i Maćku. Zapraszam!
To wszystko. Żegnam się ciepło i życzę smacznych pasztetów!!!