Pani de la Carlière
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pani de la Carlière |
Pochodzenie | To nie bajka... |
Wydawca | Księgarnia J. Czerneckiego |
Data wyd. | 1920 |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Tadeusz Boy-Żeleński |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały zbiór |
Indeks stron |
— Wracamy?
— Wcześnie jeszcze.
— Czy widzisz te chmury?
— Nie obawiaj się; rozpierzchną się same, nawet bez najmniejszego podmuchu wiatru.
— Tak sądzisz?
— Często uważałem to zjawisko w lecie, w gorącej porze. Niższa część atmosfery, pozbawiona, wskutek opadów wodnych, swej wilgoci, wchłonie część gęstej pary tworzącej ciemną oponę która zasłania ci niebo. Masa tej pary rozłoży się, mniejwięcej równomiernie, w całej masie powietrza; i, dzięki temu dokładnemu rozmieszczeniu lub kombinacyi, — jak ci się podoba nazwać — atmosfera stanie się jasną i przeźroczystą. Jestto niby doświadczenie laboratoryjne, odbywające się nad naszemi głowami. Za kilka godzin, punkty lazuru zaczną przebijać poprzez rozrzedzone chmury; chmury staną się coraz bardziej rzadkie; lazurowe okna coraz liczniejsze i obszerniejsze; niebawem, ani będziesz wiedział co się stało z czarnym welonem który cię przerażał, oraz zdumiejesz się i uradujesz przejrzystością powietrza, czystością nieba i urodą dnia.
— Ależ prawda! podczas gdy mówiłeś, patrzałem na niebo, i zjawisko to zdawało się spełniać na twoje rozkazy.
— Zjawisko to jest poprostu związane ze stanem rozpuszczenia wody w powietrzu.
— Tak jak para, która ćmi zewnętrzną powierzchnię szklanki skoro napełnimy ją mrożoną wodą, jest jedynie rodzajem strątu.
— A te olbrzymie balony, płynące lub wiszące w atmosferze, są jedynie nadmiarem wody, której nasycone powietrze nie może rozpuścić.
— Tkwią w niej jak kawałki cukru na dnie filiżanki kawy, która nie może ich już więcej wchłonąć.
— Bardzo słusznie.
— I przyrzekasz mi za powrotem...
— Sklepienie usiane gwiazdami, najpiękniejsze jakie kiedykolwiek widziałeś.
— Skoro tedy mamy dalej zażywać przechadzki, czy mógłbyś mi powiedzieć — wszakże ty znasz wszystkich którzy tu bywają — kto jest ten wysoki, suchy i melancholiczny jegomość, który nie odezwał się ani słowa, i którego, skoro reszta towarzystwa się rozproszyła, zostawiono samego w salonie?
— To człowiek, którego boleść przejmuje mnie szczerym szacunkiem.
— A zowie się?
— Kawaler Desroches.
— Ten Desroches, który, po śmierci skąpego ojca, stawszy się właścicielem olbrzymiej fortuny, zasłynął przez swą rozrzutność, swoje miłostki i niespokojne życie?
— On sam.
— Ten waryat, który przechodził wszelakiego rodzaju przeobrażenia, którego widziano kolejno w sutannie, w todze sędziowskiej i w uniformie?
— Tak, ten waryat.
— Jakże się zmienił!
— Życie jego jest pasmem osobliwych wydarzeń. Jestto jedna z najnieszczęśliwszych ofiar kaprysów losu i nieopatrznych sądów ludzi. Skoro opuścił Kościół dla trybunału, rodzina podniosła krzyki oburzenia; cała zaś głupia publiczność, która nieodbicie staje po stronie ojców przeciw dzieciom, zaczęła nań ujadać jednogłośnie.
— A cóż dopiero za gwałt, kiedy się wycofał z trybunału aby wstąpić do wojska!
— Wszelako, cóż on popełnił? dzielny czyn, którym szczycilibyśmy się obaj, a który ściągnął nań reputacyę skończonego pomyleńca; i potem dziwisz się, że obłędne paplarstwo ludzkie nudzi mnie, niecierpliwi, drażni.
— Dalibóg, wyznaję, iż sądziłem Desroches’a jak cały świat.
— I oto w jaki sposób, z ust do ust, przez to iż jedni stają się bezmyślnem echem drugich, podaje się dzielnego człowieka za durnia, rozumnego za głupca, zacnego za hultaja, odważnego za waryata, i naodwrót. Nie, te niedorzeczne paple nie warte są, aby, kierując swojem życiem, liczyć za cośkolwiek ich pochwałę lub naganę. Posłuchaj, do kroćset, i spal się ze wstydu.
Desroches został bardzo młodo rajcą parlamentu; pomyślne okoliczności naprowadziły go szybko do Wielkiej Izby; z kolei, przeszedł do sądu kryminalnego, gdzie poruczono mu raport w doniosłej sprawie karnej. Na podstawie jego wniosków, skazano złoczyńcę na najsroższą karę. W dzień egzekucyi, zwyczaj nakazuje urzędnikowi który spowodował wyrok trybunału, udać się do ratusza, iżby tam przyjął ostatnie rozporządzenie nieszczęśliwych, jeżeli życzą sobie je uczynić, jak to miało miejsce w tym wypadku. Było to w zimie. Desroches i jego kolega grzali się koło ognia, kiedy im oznajmiono przybycie pacyenta. Człowieka tego, któremu tortura pogruchotała wszystkie członki, niesiono na materacu. Znalazłszy się w obliczu sędziego, podnosi się, obraca oczy ku niebu i woła: „Wielki Boże! sprawiedliwe sądy twoje!“. Złożono go na materacu u stóp Desroches’a.
— „I to pan mnie skazałeś! — rzekł, zwracając się doń, silnym głosem. — Jestem winien zbrodni o którą mnie oskarżają; tak, jestem winien, wyznaję. Ale pan nic o tem nie wiesz“.
Następnie, przechodząc całe śledztwo, wykazał mu, jasno jak na dłoni, że dowody były równie bezpodstawne jak wyrok niesprawiedliwy. Desroches, drżąc na całem ciele, zrywa się, drze na sobie togę sędziowską, i wyrzeka się na zawsze niebezpiecznej funkcyi wyrokowania o życiu ludzkiem. I oto kogo nazywają waryatem! Człowieka, który zna samego siebie, i lęka się pokalać suknię duchowną złymi obyczajami, lub też splamić ręce krwią niewinnego.
— Bo takich rzeczy się nie wie.
— Kiedy się nie wie, trzeba milczeć.
— Ale, aby milczeć, trzeba się mieć na baczności.
— A cóż szkodzi mieć się na baczności?
— To, iż odmawia się wiary dwudziestu ludziom których się szanuje, dla jednego którego się zna.
— Och, drogi panie, nie żądam tylu ręczycieli, kiedy chodzi o to aby uwierzyć w dobre!
— Ale w złe?...
— Dajmy temu pokój; odciągasz mnie od przedmiotu i drażnisz mnie. Trzebaż było jednak czemś być. Desroches kupił dowództwo kompanii.
— To znaczy, porzucił rzemiosło skazywania na śmierć bliźnich, aby ich zabijać zgoła bez żadnego procesu.
— Nie rozumiem jak można żartować z podobnych rzeczy.
— Cóż chcesz? jesteś smutny, a ja wesoły.
— Aby ocenić wartość gadań publiczności, trzebaby znać dalszy ciąg jego dziejów.
— Poznam go, jeśli zechcesz.
— To będzie długie.
— Tem lepiej.
— Desroches odbywa kampanię w r. 1745, i spisuje się dzielnie. Uszedłszy niebezpieczeństw wojny, dwustu tysięcy strzałów z fuzyi, łamie nogę dosiadając narowistego konia, o kilkanaście mil od dworu gdzie zamierzał odbyć leże zimowe. Trzeba było słyszeć, w jaki sposób nasze bawidamki obnosiły ten wypadek.
— Ha! istnieją pewne osoby, z których świat przywykł się śmiać, i dla których nie znajduje nic prócz śmiechu.
— Człowiek który złamał nogę, to, w istocie, bardzo ucieszne! Więc dobrze! panowie śmieszki, śmiejcie się do syta; ale wiedzcie, iż lepiej byłoby dla Desroches’a, gdyby go rozniosła kula armatnia, lub też gdyby był padł na polu bitwy z brzuchem rozprutym od pchnięcia bagnetu. Wypadek ten zdarzył mu się w małej wioszczynie, gdzie, poza plebanią lub zamkiem, nie było żadnego możliwego schronienia. Przeniesiono go do zamku, który należał do młodej wdowy nazwiskiem pani de la Carlière, dziedziczki tych włości.
— Któż nie słyszał o pani de la Carlière? Któż nie słyszał o jej bezgranicznem poświęceniu dla starego zazdrosnego męża, któremu chciwość rodziny wydała ją w czternastym roku życia?
— W owym wieku, w którym przyjmuje się najpoważniejsze ze wszystkich obowiązań dlatego aby módz się rużować i nosić ładne kolczyki, pani de la Carlière była, w pożyciu z mężem, najbardziej uważającą i uczciwą żoną.
— Wierzę temu, skoro tak powiadasz.
— Przyjęła i ugościła kawalera Desroches ze wszystkimi możliwymi względami. Interesy powoływały ją do miasta; mimo swoich spraw i ustawicznych deszczów jesiennych, które, wzdymając wody płynącej w sąsiedztwie Marny, narażały ją na to iż mogła wyjeżdżać z domu jedynie statkiem, przeciągała pobyt na wsi aż do zupełnego wyleczenia Desroches’a. Wyzdrowiał wreszcie; i oto, przywiązany wdzięcznością oraz bardziej słodkiemi uczuciami do swej młodej, bogatej i pięknej gospodyni, jedzie, wraz z nią, w jednej kolasce do Paryża.
— Tak, to była niebiańska istota: ilekroć pojawiła się w teatrze, budziła powszechny zachwyt.
— I tam ją widziałeś?...
— Tak.
— W ciągu kilku lat trwania ich zażyłości, zakochany kawaler, który też nie był obojętnym pani de la Carlière, ofiarował jej kilka razy małżeństwo; ale świeża pamięć utrapień jakie zniosła pod jarzmem pierwszego małżonka, a bardziej jeszcze reputacya wietrznika jaką kawaler sobie wyrobił przez mnóstwo miłosnych przygód, przeraziły panią de la Carlière, która nie wierzyła w poprawę ludzi tego charakteru. Pani de la Carlière była wówczas w procesie ze spadkobiercami męża.
— Musiało też być sporo gadań z okazyi tego procesu?
— Owszem, i to wszelkiego rodzaju. Możecie się domyślić, że Desroches, który zachował wielu przyjaciół w palestrze, krzątał się gorliwie koło sprawy pani de la Carlière.
— Która też była mu wdzięczna.
— Wystawał bezustanku pod drzwiami sędziów.
— Zabawne jest, iż, mimo że zupełnie wyleczony ze złamania, nie pokazywał się w sądzie inaczej jak w pantoflu. Utrzymywał, iż prośby jego, poparte pantoflem, działają bardziej wzruszająco. Prawda, iż wzuwał go raz na jedną raz na drugą nogę, z czego nawet śmiano się po trochu.
— I, aby go odróżnić od krewniaka tego samego nazwiska, wołano go Desroches-Pantofel. Wreszcie, dzięki słuszności sprawy i przy pomocy patetycznego pantofla, pani de la Carlière wygrała proces.
— I została panią Desroches, w obliczu Boga i ludzi.
— Jak tobie pilno! Nie lubisz pospolitych szczegółów; dobrze, daruję ci je. Porozumieli się zatem ostatecznie, i chwila połączenia była już blizka. Jednego dnia, po wielkim obiedzie, pośród licznego grona złożonego z obu rodzin i z garści przyjaciół, pani de la Carlière, przybierając dostojną postawę i uroczysty ton, zwróciła się do kawalera i rzekła:
„Panie Desroches, posłuchaj. Dzisiaj, jesteśmy oboje wolni, jutro już nie; mam się stać panią twego szczęścia lub nieszczęścia, jak i ty mego wzajem. Co do mnie, zastanowiłam się dobrze; racz i ty pomyśleć poważnie nad tem. Jeżeli czujesz w sobie ten sam popęd do miłostek jaki władał tobą dotąd; gdybym nie wystarczała całej rozciągłości twych pragnień, nie wiąż się; zaklinam cię na ciebie samego i na siebie. Pomyśl, że, im mniej uważam się za stworzoną na kopciuszka domowego, tem żywiej odczułabym zniewagę. Jestem ambitna, i to bardzo. Nie umiem nienawidzić, ale nikt bardziej nie umie gardzić i to wzgardą bez apelacyi. Jutro, u stóp ołtarza, poprzysięgniesz należeć do mnie i tylko do mnie. Wejdź w siebie; zapytaj serca póki jeszcze czas; pomyśl, że idzie tu o moje życie. Wierzaj mi, łatwo jest mnie zranić, a rana mojej duszy nie zabliźnia się nigdy, krwawi zawsze. Nie będę się skarżyć, ponieważ skarga zrazu nudzi, a w końcu pogarsza zło; i ponieważ litość jest uczuciem poniżającem dla tego kto ją budzi. Zdławię w sobie boleść; przypłacę ją życiem. Kawalerze, powierzę ci moją osobę i mienie, poddam ci mą wolę i zachcenia; będziesz wszystkiem dla mnie; ale trzeba abym ja była wszystkiem dla ciebie: nie mogę z tego ustąpić ani na jotę. Jestem, jak sądzę, jedynym przedmiotem twych uczuć w tej chwili; ty jesteś nim z pewnością dla mnie; ale może się zdarzyć iż ty spotkasz milszą kobietę, lub ja mężczyznę który mi się wyda milszym od ciebie. Gdyby wyższość przymiotów, rzeczywista lub urojona, usprawiedliwiała niestałość, nie byłoby w świecie uczciwości. Ja jestem uczciwa; chcę abyś ty był nim również. Gotowa jestem do wszystkich poświęceń, aby cię niemi zdobyć bez zastrzeżeń. Oto moje prawa, oto moje dogmaty; nie ustąpię z nich nigdy. Uczynię wszystko, abyś, w razie złamania wiary, okazał się nietylko niestałym, ale abyś, wedle sądu wszystkich zacnych ludzi, wedle sądu własnego sumienia, był ostatnim niewdzięcznikiem. Przyjmuję ten sam zarzut, jeżeli twoim staraniom, twoim względom, twojej czułości nie odpowiem ponad twe nadzieje. Poznałam do czego jestem zdolna, przy boku męża, przy którym obowiązki żony nie były lekkie ani przyjemne. Wiesz obecnie, czego możesz po mnie oczekiwać; rozważ, czego możesz się lękać ze swej strony. Oświadcz się, kawalerze, oświadcz się jasno. Albo zostanę twą żoną, albo będę ci nadal przyjaciółką: wybór nie jest zbyt okrutny. Mój przyjacielu, mój drogi przyjacielu, zaklinam cię, nie narażaj mnie na to abym musiała nienawidzić, abym musiała unikać ojca moich dzieci; i, być może, w napadzie rozpaczy, odtrącać ich niewinne pieszczoty. Obym mogła przez całe życie, wciąż z nowym zapałem, odnajdywać w nich ciebie, i radować się iż zostałam ich matką. Daj mi największy dowód zaufania jakiego kiedykolwiek uczciwa kobieta żądała od zacnego mężczyzny; nie przyjmuj mojej ręki, jeżeli sądzisz iż stawiam za nią zbyt wysoką cenę. Nietylko nie obrażę się o to, ale owinę ramiona dokoła twej szyi; i, zaprawdę, miłość tych które kiedykolwiek podbiłeś, oraz słodkości jakie im rozpowiadałeś, nie zjednały ci nigdy równie szczerego, równie serdecznego pocałunku, jak ten który będziesz zawdzięczał własnej otwartości i mojej wdzięczności!“
— Zdaje mi się, że słyszałem, swego czasu, bardzo zabawną parodyę tej przemowy.
— Z ust jakiejś serdecznej przyjaciółki pani de la Carlière?
— Na honor, przypominam sobie; zgadłeś.
— I to nie miałoby wystarczyć, aby wypędzić człowieka w głąb lasów, zdala od całej tej dobrze wychowanej kanalii, dla której niema nic świętego? Tak zrobię; skończy się na tem. Ani chybi; tak zrobię. Zebranie, które zaczęto od uśmieszków, skończyło się wśród łez. Desroches rzucił się do nóg pani de la Carlière, obsypując ją szczeremi zaklęciami. Nie ominął niczego coby mogło obciążyć lub uniewinnić jego poprzednie prowadzenie; porównał panią de la Carlière z kobietami które znał i porzucił; wyciągnął z tego słusznego i pochlebnego zestawienia pobudki zdolne ją uspokoić, zdolne ubezpieczyć jego samego przeciw modnej płochości, przeciw wybrykom młodego wieku, płynącym raczej z powszechnego obyczaju niż z własnego charakteru. Wszystko co mówił, mówił w istocie z przekonania, z intencyą poparcia słów czynem. Pani de la Carlière patrzała nań, słuchała, starała się przeniknąć jego słowa, gesty, i tłómaczyła wszystko na jego korzyść.
— Czemużby nie, jeżeli mówił szczerze.
— Pozwoliła się ująć za rękę, którą on całował, przyciskał do serca, całował znowu, zraszał łzami. Wszyscy dokoła podzielali ich tkliwość; wszystkie kobiety czuły jak pani de la Carlière, mężczyźni jak kawaler.
— To właściwość szlachetnego wzruszenia, iż zdoła tchnąć w wielkie zgromadzenie jedną duszę i jednę myśl. Jak ludzie się cenią, jak kochają w takich chwilach! Jak piękna naprzykład jest ludzkość w teatrze! Dlaczego trzeba rozstawać się tak szybko! Ludzie są tak dobrzy i tak szczęśliwi, kiedy zacność zjednoczy ich uczucia, zleje je, zespoli w jedno!
— Cieszyliśmy się tem szczęściem które i nas zbliżało do siebie wzajem, kiedy pani de la Carlière, ulegając popędowi szlachetnej duszy, wstała i rzekła: „Kawalerze, nie wierzę ci jeszcze, ale za chwilę uwierzę.“
— Milusia hrabinka doskonale przedrzeźniała ten zapał swej pięknej krewniaczki.
— Łatwiej jej go przedrzeźniać niż odczuć. „Śluby wyrzeczone u stóp ołtarzy...“ Śmiejesz się?
— Na honor, przepraszam; ale widzę jeszcze hrabinę, jak wspina się na końce palców, i słyszę jej ton napuszony.
— Ech, jesteś niegodziwy, zepsuty, jak cała ta gromada; nie powiem nic więcej.
— Przyrzekam się już nie śmiać.
— Pamiętaj.
— A zatem, śluby wyrzeczone u stóp ołtarzy...
— Tyle razy były wiarołomnie zdeptane, iż nie przywiązuję żadnej wagi do jutrzejszej uroczystej obietnicy. Obecność Boga mniej nam jest straszliwa, niżeli sąd bliźnich. Panie Desroches, zbliż się pan. Oto moja ręka, podaj mi swoją, i poprzysiąż wierność i miłość wiekuistą; weź na świadków wszystkich obecnych. Zgódź się, gdybyś mi dał słuszne powody do skargi, abym cię pozwała przed ten trybunał i wydała cię jego oburzeniu. Zgódź się, aby się zebrali na moje wezwanie, i aby cię nazwali zdrajcą, niewdzięcznym, przewrotnym, fałszywym, złym człowiekiem. Są to moi i twoi przyjaciele. Zgódź się na to, aby, w chwili gdy ja cię utracę, i oni opuścili cię wszyscy. Wy, moi przyjaciele, przysiążcie że go zostawicie samego.“
Natychmiast salon zabrzmiał od zmieszanych okrzyków: Przysięgam! przysięgam! godzę się! przysięgamy! I, pośród tego rozkosznego zgiełku, kawaler, chwyciwszy w ramiona panią de la Carlière, całował ją w czoło, we włosy, policzki. „Ależ, kawalerze!“
— „Ależ, pani, ceremonia spełniona; jestem twoim mężem, ty moją żoną.“
— „W głębi lasów, oczywiście; ale tutaj, brakuje pewnej przyjętej formalności. W oczekiwaniu czegoś więcej, masz oto mój portret; uczyń z nim co ci się podoba. Czy i ty nie zamówiłeś swojej miniatury? Jeśli masz, daj mi ją“.
Desroches podał swój portrecik pani de la Carlière, która umieściła go na ramieniu i pozwalała się nazywać, przez resztę dnia, panią Desroches.
— Pilno mi dowiedzieć się co z tego wyniknie.
— Chwilkę cierpliwości. Przyrzekłem być rozwlekłym; trzebaż dotrzymać słowa. Ale... to prawda... to wszystko działo się w czasie twojej wielkiej podróży, nie było cię wówczas w kraju.
Dwa lata, dwa pełne lata, Desroches i jego żona tworzyli najbardziej szczęśliwe i zgodne stadło. Sądzono iż Desroches szczerze się poprawił; tak było w rzeczywistości. Towarzysze jego swywoli, którzy słyszeli o uprzedniej scenie i żartowali z niej, powiadali iż w istocie to ksiądz przynosi nieszczęście, i że pani de la Carlière, odkryła, po upływie dwóch tysięcy lat, tajemnicę uniknięcia przekleństwa sakramentu. Pani de la Carlière, którą będę nazywał panią Desroches aż do chwili w której wypadnie mi ją nazywać inaczej, powiła dziecko. Chciała bezwarunkowo je karmić. Był to długi i niebezpieczny okres dla młodego człowieka o bujnym temperamencie i mało podatnego do tego rodzaju życia. Podczas gdy pani Desroches poświęcała się swoim obowiązkom, mąż udzielał się w świecie; otóż, na swoje nieszczęście, spotkał tam jedną z owych kobiet uroczych a przewrotnych, podrażnionych tajemnie tem iż widzą gdzieindziej harmonię której brakuje w ich domu, jedną z istot czyniących sobie zabawę i pociechę z tego, aby pogrążać innych w niedoli której same są pastwą.
— To ty tak przedstawiasz rzeczy, ale nie ona...
— Desroches, który znał siebie, który znał żonę, szanował ją, obawiał się jej...
— To prawie to samo...
— Pędził dni obok niej, w domu. Dziecko, ubóstwiane przezeń, przebywało niemal równie często w jego ramionach co w objęciach matki, której, wraz z kilkoma przyjaciółmi, starał się, zapomocą domowych zabaw, umilić zacne ale uciążliwe zadanie.
— To bardzo pięknie.
— Zapewne. Jeden z jego przyjaciół wplątał się w finansowe operacye rządu. Ministerstwo było mu winne znaczną sumę, która stanowiła prawie cały jego majątek, a której zwrotu napróżno się domagał. Zwierzył się Desroches’owi. Ten przypomniał sobie, iż był niegdyś bardzo dobrze z kobietą, która, dzięki swoim wpływom i stosunkom, mogłaby pomyślnie zakończyć tę sprawę. Zmilczał. Ale, zaraz nazajutrz, udał się do tej kobiety aby z nią pomówić. Ucieszyła się serdecznie spotkaniem, oraz możnością oddania usługi uroczemu człowiekowi którego niegdyś tkliwie kochała, a którego poświęciła dla ambitnych widoków. Po pierwszem widzeniu spotkali się jeszcze kilka razy. Była to osoba czarująca. Zawiniła wobec Desroches’a; a sposób w jaki kajała się za winy był wcale niedwuznaczny. Desroches trwał przez jakiś czas w niepewności co uczyni.
— Na honor, nie wiem czemu.
— Ale, nawpół przez pociąg, bezczynność lub słabość, nawpół z obawy aby błahy skrupuł...
— Co do rozrywki dość obojętnej dla jego żony...
— Nie osłabił zapału protektorki w sprawie przyjaciela i nie udaremnił negocyacyi, zapomniał na chwilę o pani Desroches i wplątał się w miłostkę. Wspólniczka jego miała nader ważne przyczyny aby chować rzecz całą w tajemnicy, co pociągnęło za sobą konieczną i stałą korespondencyę. Widywali się mało, ale pisywali dużo. Powtarzałem sto razy kochankom: Nie piszcie, listy was zgubią; wcześniej lub później przypadek skieruje który z nich pod niewłaściwym adresem. Przypadek kombinuje wszystkie możliwe wydarzenia; potrzeba mu jedynie czasu aby wylosować nieszczęśliwą liczbę.
— Nikt ci nigdy nie uwierzył?
— I wszyscy się tem zgubili, i Desroches, jak sto tysięcy przed nim, i sto tysięcy którzy przyjdą po nim. Desroches chował listy w szkatułce opancerzonej od góry i z boków obręczami ze stalowej blachy. W mieście, czy na wsi, szkatułka była pod kluczem w sekretarzyku. W podróży, spoczywała w walizie Desroches’a na przedzie kolasy. Tak było właśnie tym razem. Jadą, przybywają na miejsce. Wysiadając, Desroches oddaje służącemu szkatułkę z poleceniem zaniesienia jej do jego pokoi, dokąd droga prowadziła przez pokoje żony. W drodze, pierścień pęka, szkatułka pada, wieko się otwiera, i oto mnóstwo listów rozsypuje się u stóp pani Desroches. Podnosi kilka i przekonuje się o zdradzie męża. Nigdy chwili tej nie mogła sobie przypomnieć bez dreszczu. Mówiła mi, iż całe jej ciało oblało się zimnym potem: miała uczucie iż żelazne szpony ściskają jej serce i szarpią wnętrzności. Co się z nią stanie? Co uczyni? Skupiła się w sobie; przywołała resztkę sił i przytomności. Wybrała, z pomiędzy listów, kilka najbardziej wymownych, przymocowała z powrotem denko i kazała służącemu zanieść szkatułkę do pokoi pana, nie powiadając, pod grozą natychmiastowego wypędzenia, o tem co się wydarzyło. Przyrzekła Desroches’owi że nigdy nie usłyszy z jej ust jednej skargi; dotrzymała słowa. Jednakże, trawił ją głęboki smutek, płakała niekiedy; życzyła sobie być sama, bądź w domu bądź na przechadzce; kazała podawać obiad u siebie; milczała nieustannie, lub wzdychała mimowoli. Strapiony ale spokojny Desroches przypisywał ten stan waporom, mimo że kobiety karmiące nie podlegają tej chorobie. W bardzo krótkim czasie, zdrowie żony podupadło tak, iż trzeba było opuścić wieś i wrócić do miasta. Pani Desroches wyprosiła sobie, iż odbędzie drogę w oddzielnym powozie. Za powrotem do miasta, umiała postępować tak zręcznie i oględnie, iż Desroches, który nie zauważył braku kilku listów, widział w pewnem oddaleniu żony, w jej obojętności, wydzierających się westchnieniach, powstrzymywanych łzach, w jej pociągu do samotności, jedynie zwyczajne objawy choroby o jaką ją pomawiał. Niekiedy, radził żonie aby przerwała karmienie; ale był to właśnie jedyny sposób zapomocą którego mogła, dopóki się jej spodoba, oddalić wyjaśnienia pomiędzy nią a mężem. Desroches żył tedy nadal obok żony, w najzupełniejszym spokoju co do bezpieczeństwa swojej tajemnicy, kiedy, jednego ranka, ukazała mu się, wspaniała, szlachetna, godna, ubrana w tę samą szatę i strojna w te same ozdoby jakie miała na sobie w czasie owego słynnego zebrania w wilię ślubu. To co straciła na świeżości i tuszy, to co tajemna zgryzota ujęła jej z wdzięków, wynagradzała z nawiązką szlachetność postawy. Kiedy żona weszła, Desroches pisał właśnie do kochanki. Zmięszali się oboje; ale, ponieważ oboje byli jednako zręczni i oboje mieli przyczynę aby ukryć zmięszanie, było ono tylko przelotne. „Och, żono! wykrzyknął Desroches, mnąc, jakby przez roztargnienie, zapisaną ćwiartkę, jakaś ty piękna! Jakie masz zamiary na dzisiaj? — Zamiarem moim jest zgromadzić nieco blizkich osób. Zaprosiłam krewnych, przyjaciół i liczę na ciebie. — Oczywiście. O której godzinie mam się stawić? — O której? ależ... jak zwyczajnie. — Widzę że masz wachlarz i rękawiczki, czy wychodzisz? — Jeżeli pozwolisz. — Można wiedzieć dokąd? — Do matki. — Proszę, bądź łaskawa wyrazić jej mój szacunek. — Twój szacunek? — Oczywiście.“
Pani Desroches wróciła dopiero w chwili gdy miano siąść do stołu. Goście przybyli. Czekano na panią domu. Skoro weszła, rozległ się ten sam okrzyk jaki widok jej wydarł z ust męża. Mężczyźni, kobiety otoczyli ją, powtarzając chórem: „Ależ patrzcie, jaka ona piękna!“ Kobiety poprawiały jej uczesanie, cokolwiek zburzone. Mężczyźni, trzymając się w pewnem oddaleniu, nieruchomi z podziwu, powtarzali między sobą: „Nie, Bóg ani natura nie uczynili, nie mogli uczynić nic bardziej wspaniałego, wielkiego, pięknego, szlachetnego, doskonałego.“ — Ależ, żono, mówił Desroches, wydajesz mi się jakaś obojętna na wrażenie jakie czynisz. Przez litość, nie uśmiechaj się; uśmiech towarzyszący tylu wdziękom, przyprawiłby nas wszystkich o szaleństwo.“ Pani Desroches odpowiedziała lekkim gestem oburzenia, odwróciła głowę i podniosła chustkę do oczu, które zaczynały wilgnąć. Kobiety, przywykłe uważać wszystko, pytały po cichu: „Co jej jest? Możnaby mniemać że lada chwila się rozpłacze.“ Desroches, który odgadywał ich słowa, przykładał rękę do czoła, dając znak iż żona cokolwiek cierpi na głowę.
— W istocie, pisano mi w dalekie strony o krążącej pogłosce, iż piękna pani Desroches, niegdyś piękna pani de la Carlière, uległa pomięszaniu zmysłów.
Podano do stołu. Wesołość zajaśniała na wszystkich twarzach, z wyjątkiem pani de la Carlière. Desroches żartował zlekka z jej uroczystego wejrzenia. Nie dbał natyle o własny rozum ani o rozum przyjaciół, aby się lękać niebezpieczeństwa jej uśmiechu. „Żonusiu, gdybyś raczyła się uśmiechnąć.“ Pani de la Carlière udała że nie słyszy i zachowała powagę. Kobiety oświadczyły, że z każdym wyrazem jest jej tak do twarzy, iż można jej zostawić wolny wybór. Obiad się skończył. Towarzystwo przeszło do salonu, zasiadając w koło. Pani de la Carlière...
— Chcesz powiedzieć pani Desroches?
— Nie; nie uważam za właściwe tak jej nazywać dłużej. Pani de la Carlière dzwoni; daje znak. Przynoszą jej dziecko, bierze je drżąc cała. Odsłania pierś, daje mu possać, i oddaje piastunce, popatrzywszy na nie smutno, ucałowawszy je i zwilżywszy łzą która padła na lico dziecka. Ocierając łzę, rzekła: „To nie będzie ostatnia“. Ale wyrzekła te słowa tak cicho, iż zaledwie je słyszano. Widok ten wzruszył wszystkich obecnych, w salonie zapanowało głębokie milczenie. Wówczas, pani de la Carlière podniosła się, i, zwracając się do całego zebrania, powiedziała co następuje, lub coś podobnego:
— Moi krewniacy, moi przyjaciele, byliście wszyscy tutaj w dniu w którym dałam słowo panu Desroches, i w którym on mi dał swoje. Przypominacie sobie z pewnością warunki pod jakimi przyjęłam jego rękę. Panie Desroches, mów. Czy byłam wierną swojej obietnicy?... — Do ostatnich granic. — A ty, panie Desroches, oszukałeś mnie, zdradziłeś... — Ja, pani!... — Ty sam. — Kto jest ów nieszczęsny, niegodziwy, który... — Nieszczęsną jestem tutaj tylko ja, niegodziwym tylko pan...
— Pani, żono... — Nie jestem już nią... — Pani! Proszę, nie dodawaj kłamstwa i zuchwalstwa do przewrotności. Im bardziej będziesz się bronił, tem większy wstyd cię czeka. Oszczędź samego siebie...
Domawiając tych słów, wyjęła z kieszeni listy, podała kilka Desroches’owi, resztę zaś rozdała obecnym. Wzięli je, ale nikt nie czytał. „Panowie, panie, rzekła pani de la Carlière, czytajcie i sądźcie nas. Nie wyjdziecie stąd, zanim nie wydacie wyroku“. Następnie, zwracając się do Desroches’a: „Co do pana, musi ci być znane to pismo“. Goście wahali się jeszcze, ale, na ponowne prośby pani de la Carlière, przeczytali. Tymczasem, Desroches, drżący, nieruchomy, oparł głowę o szybę, odwrócony plecami do towarzystwa, na które nie śmiał spoglądać. Jeden z przyjaciół ulitował się nad nim, wziął go za rękę i wyprowadził z salonu.
— Donosząc o szczegółach tej sceny, powiadano mi że Desroches był bardzo płaski, żona jego zaś uczciwie śmieszna.
— Nieobecność Desroches’a ośmieliła zebranych. Uznali jego błąd; przyznali słuszność urazie pani de la Carlière, byleby nie posuwała jej zbyt daleko. Wszyscy skupili się koło niej; zaczęli ją naglić, błagać, zaklinać. Przyjaciel który wyprowadził Desroches’a, wchodził i wychodził donosząc mu co się dzieje. Pani de la Carlière pozostała nieugięta w postanowieniu którego nie objawiła jeszcze. Na wszystko co jej przedkładano, powtarzała wyłącznie jedno: Kobietom mówiła: „Moje drogie, nie potępiam waszej pobłażliwości.“ Mężczyznom: „Panowie, to niemożebne: ufność przepadła, niema już żadnej rady“. Sprowadzono męża. Był wpół żywy. Raczej upadł niż rzucił się do stóp żony; nie mógł rzec słowa. Pani de la Carlière rzekła: „Proszę, wstań pan“. Podniósł się, ona zaś dodała: „Jesteś pan złym mężem; przekonam się, czy jesteś przyzwoitym człowiekiem. Nie mogę już pana kochać ani szanować; to dość, abyś zrozumiał, że nie jesteśmy stworzeni aby żyć razem. Zostawiam panu swój majątek. Żądam jedynie cząstki potrzebnej na skromne utrzymanie dla mnie i dla dziecka. Uprzedziłam matkę. Mam u niej przygotowane mieszkanie; pozwolisz pan iż zajmę je natychmiast. Jedyna łaska o jaką proszę i do której mam prawo, to abyś mi oszczędził rozgłosu, który nie zmieniłby moich zamiarów, a którego jedynym skutkiem byłoby przyspieszenie okrutnego wyroku jaki na mnie wydałeś. Pozwól, abym zabrała dziecko, i abym, przy boku matki, doczekała chwili, w której ona mi zamknie oczy, albo też ja zamknę je jej. Jeżeli ta sytuacya jest ci przykrą, bądź pewien iż boleść moja oraz podeszły wiek mej matki skrócą ją niebawem“.
Tymczasem, łzy płynęły ze wszystkich oczu; kobiety trzymały panią de la Carlière za ręce: mężczyźni rzucili się do jej stóp. Ale, kiedy pani de la Carlière postąpiła ku drzwiom, trzymając dziecko w ramionach, rozległy się powszechne szlochania i krzyki. Mąż wołał: „Żono! żono! wysłuchaj mnie; ty nie wiesz...“ Mężczyźni krzyczeli, kobiety krzyczały: „Pani Desroches! pani!“ Mąż krzyczał: „Przyjaciele, czy pozwolicie jej odejść? Zatrzymajcie ją, zatrzymajcież przecie; niech mnie wysłucha, niech się z nią rozmówię“. Kiedy nalegano nań aby się rzucił do jej stóp, mówił: „Nie, nie mogę, nie śmiem: ja miałbym zbliżyć się do niej! dotknąć jej! nie jestem godzien“.
Pani de la Carlière opuściła dom. Byłem u jej matki kiedy tam przybyła, złamana wysiłkiem tych ciężkich chwil. Troje służby wydobyło ją z powozu i niosło za głowę i nogi; piastunka, blada jak śmierć, podążała za panią, z dzieckiem uśpionem na piersi. Złożono nieszczęśliwą kobietę na kanapie, gdzie przez długi czas pozostawała bez ruchu, pod okiem starej i czcigodnej matki. Matka, niezdolna wydać głosu, krzątała się bezradnie dokoła niej, chciała nieść pomoc córce i nie mogła. Wróciła jej świadomość; a pierwsze słowo przy otwarciu powiek, było: „Nie umarłam tedy! Jakaż to słodka rzecz umrzeć! Mamo, ułóż się tutaj, obok mnie, i umrzyjmy obie. Ale, jeżeli umrzemy, kto będzie miał pieczę o to biedne maleństwo.“
Ujęła obie suche i drżące ręce matki w jedną rękę, drugą położyła na dziecku; z oczu jej popłynął strumień łez. Szlochała, chciała się skarżyć; ale i szlochanie i skargi przerywała gwałtowna czkawka. Skoro mogła wreszcie złożyć kilka słów, rzekła: „Czyż to możliwe aby on cierpiał tyle co ja!“ Tymczasem obecni starali się pocieszyć Desroches’a, tłómacząc, iż uraza o równie błahą przewinę nie może być trwała; ale że trzeba ustąpić, na parę chwil, dumie kobiety ambitnej, tkliwej i zranionej, którą uroczystość owej niezwykłej ceremonii zmuszała prawie, przez punkt honoru, do jakiegoś gwałtownego kroku. „To potrosze nasza wina, mówili mężczyźni... — Tak jest, w istocie, odpowiadały kobiety, gdybyśmy patrzyli na jej wzniosłe komedye tem samem okiem co publiczność i hrabina, dzisiejsze opłakane wydarzenie nie miałoby miejsca... Tak już jest; rzeczy otoczone pewną uroczystością imponują nam i popychają do głupiego podziwu, podczas gdy należałoby jedynie wzruszyć ramionami i śmiać się... Zobaczycie, zobaczycie, co jeszcze wyniknie z tej ostatniej sceny, i jak nas okrzyczą wszystkich“.
— Mówiąc między nami, rzecz nadawała się do tego.
— Od tego dnia, pani de la Carlière wróciła do wdowiego nazwiska i nie pozwalała aby ją nazywano panią Desroches. Drzwi jej, długo zamknięte dla wszystkich, pozostały na zawsze zamknięte dla męża. Pisał do niej, paliła listy nie otwierając. Oświadczyła krewnym i przyjaciołom, iż zerwie stosunki z pierwszym który wstawi się za Desroches’em. Księża próbowali się w to wmięszać, ale bez skutku. Co się tyczy wysoko położonych figur, odtrąciła ich pośrednictwo z taką stanowczością i dumą, iż rychło poniechali zabiegów.
— Powiedzieli z pewnością że to waryatka, kobieta opętana cnotą.
— A publiczność powtórzyła to za nimi. Tymczasem, pani de la Carlière tonęła w melancholii; zdrowie jej zaczęło podupadać z przerażającą szybkością. Tyle osób było wtajemniczonych w to niespodziane rozłączenie i jego pobudki, iż niebawem stało się ono przedmiotem ogólnych rozmów. W tem miejscu, proszę cię, abyś odwrócił oczy od pani de la Carlière, a skierował je na publiczność, na ową głupią ciżbę która nas sądzi, która rozporządza naszym honorem, wynosi nas pod chmury albo też włóczy w błocie, a którą szanuje się tem wyżej, im więcej ma się samemu charakteru i cnoty. Niewolnicy opinii publicznej, możecie być przybranymi synami tyranów, ale nigdy nie ujrzycie czwartego dnia Idów!... Był tylko jeden głos co do postępku pani de la Carlièrer „To waryatka, którą należałoby zamknąć... Ładny przykład do naśladowania!... W takim razie, trzy czwarte mężów musiałoby się rozejść z żonami... Trzy czwarte, powiadacie? Czyż istnieje dwóch na stu, którzy byliby ściśle wierni?... Pani de la Carlière jest bardzo urocza, bezsprzecznie; dopełniła swoich warunków, zgoda; to wcielenie piękności, cnoty, honoru. Dodajcie, iż kawaler zawdzięczał jej wszystko. Ale też, chcieć, w całej Francyi, być jedną wyłączną posiadaczką swego męża, to zanadto śmieszna pretensya“. Mówiono jeszcze dalej: „Jeżeli Desroches taki jest w niej zacietrzewiony, dlaczego nie zwróci się do władz, i nie przyprowadzi tej kobiety do porządku?“ Osądź, co byliby powiedzieli, gdyby Desroches lub jego przyjaciel mogli objaśnić sprawę; ale wszystko nakazywało im milczenie. Daremnie kotłowano uszy kawalera tą ostatnią radą. Byłby się zdobył na wszystko aby odzyskać żonę, wyjąwszy przemocy. Mimo to, pani de la Carlière zażywała bezspornej czci; pośród głosów które ją potępiały, podnoszono to lub owo na jej obronę; ale zawsze bardzo nieśmiało, bardzo słabo, oględnie, mniej z przekonania niż dla przyzwoitości..
— W okolicznościach najbardziej dwuznacznych, sztandar przyzwoitości gromadzi wielu zbiegów.
— Słuszne spostrzeżenie.
— Nieszczęście, które trwa długo, jedna w końcu wszystkie sympatye utrata zaś wdzięków pięknej kobiety jedna jej przychylność kobiet.
— Jeszcze lepiej. W istocie, skoro z pięknej pani de la Carlière pozostał już tylko szkielet, słowa współczucia zaczęły się mięszać do słów nagany. „Gasnąć tak w kwiecie wieku, pogrzebać się tak, i to przez zdradę człowieka którego ostrzegła, który powinien ją był znać, i który miał jeden jedyny sposób odwdzięczenia się za wszystko co uczyniła dla niego; mówiąc bowiem między nami, kiedy Desroches ją zaślubił, był to młody urwis który miał tylko tyle co na sobie... Biedna pani de la Carlière, to jednak bardzo smętne... Ale też, dlaczego nie pojedna się z nim... Ba, dlaczego? Bo każdy ma swój charakter; a byłoby może pożądane aby taki jak jej zdarzał się częściej: nasi panowie i władcy zastanowiliby się może dwa razy nad swymi postępkami“.
Podczas gdy, robiąc siatkę lub haftując szalik, zabawiano się tak w za i przeciw, przyczem szala przechylała się nieznacznie na stronę pani de la Carlière, Desrosches popadł w rozpaczliwy stan duszy i ciała, ale świat go nie widywał: zamknął się na wsi, aby, w boleści i smutku, oczekiwać zmiłowania, o które pokornie a bezskutecznie żebrał wszystkiemi drogami. Pani de la Carlière, doprowadzona do ostatecznego stopnia wynędznienia i niemocy, zmuszona była oddać najemnej kobiecie pieczę o wykarmienie dziecka. To, czego się obawiała po zmianie pokarmu, stało się w istocie; dziecko więdło z dnia na dzień, w końcu umarło. Wówczas to zaczęły się głosy: „Czy wiesz? ta biedna pani de la Carlière straciła dziecko. — Musi być niepocieszona... Co mówicie, niepocieszona? Nie da się wręcz opisać tej zgryzoty. Widziałam ją; litość bierze! Serce się rozdziera doprawdy... A Desroches?... Nie mówcie mi o mężczyznach; to tygrysy. Gdyby ta kobieta była mu bodaj trochę droga, czy siedziałby na wsi? czy nie byłby przyleciał? czy nie oblegałby jej na ulicy, po kościołach, w domu? Człowiek, który bardzo chce, umie sobie drzwi otworzyć; nie rusza się z miejsca, kładzie się na ziemi, umiera...“ Faktem jest, iż Desrosches nie poniechał żadnej z tych rzeczy, ale nie wiedziano o tem; główna bowiem rzecz jest nie wiedzieć, ale gadać. Gadano tedy... „Dziecko umarło... Kto wie, czy nie wyrosłoby na potwora jak jego ojciec?... Matka umiera... A mąż, co robi przez ten czas?... Ładne pytanie! W dzień ugania po lesie ze sforą psów, a noc spędza na barłożeniu się z pluchami takiemi jak on... Doskonale“.
Inny wypadek. Desroches, żeniąc się, uzyskał zwolnienie ze służby. Pani de la Carlière wymagała aby porzucił karyerę wojskową, i aby ustąpił swój pułk młodszemu bratu.
— Czyż Desroches miał młodszego brata?
— On nie, ale pani de la Carlière.
— No i?...
— No i młody człowiek zginął w pierwszej bitwie, i dalejże wszyscy zaczęli krzyczeć w koło: „Nieszczęście weszło do tego domu wraz z tym człowiekiem!“. Słuchając owych gadań, możnaby mniemać, iż strzał od którego młody oficer poległ, padł z ręki Desroches’a. Zaczęła się nagonka, szał równie powszechny jak niepojęty. W miarę jak niedole pani de la Carlière mnożyły się, charakter Desroches’a stawał się coraz czarniejszy, zdrada jego olbrzymiała; nie będąc ani mniej ani więcej winny, stawał się z dnia na dzień bardziej znienawidzony. Sądzisz że to wszystko? Nie, nie. Matka pani de la Carlière miała przeszło siedmdziesiąt sześć lat. Pojmuję, iż śmierć wnuka i ustawiczny widok boleści córki wystarczały aby skrócić jej dni; ale, ostatecznie, była zgrzybiała, była niedołężna. Mniejsza; zapomniano o jej starości i chorobach: znowuż Desroches stał się odpowiedzialnym za jej śmierć. Tym razem, nazwano rzecz po imieniu; był to nędznik, do którego pani de la Carlière nie mogła się zbliżyć nie depcąc nogami wszelkiego wstydu; morderca jej matki, brata, syna.
— Ale, wedle tej pięknej logiki, gdyby pani de la Carlière umarła, zwłaszcza po długiej i bolesnej chorobie, któraby pozwoliła niesprawiedliwości i nienawiści publicznej rozwijać się stopniowo, świat powinienby patrzyć na Desroches’a jako na ohydnego mordercę całej rodziny.
— Tak też się stało i tak też świat uczynił.
— Dobryś!
— Jeżeli mi nie wierzysz, zwróć się do kogokolwiek z obecnych: zobaczysz co ci powiedzą w tej mierze. Jeżeli Desroches został sam w salonie, to dlatego, iż, z chwilą kiedy się pojawił, każdy odwrócił się doń plecami.
— Ależ dlaczego? Można wiedzieć że człowiek jest ladaco, co nie przeszkadza że się go przyjmuje.
— Sprawa jest dosyć świeża; a wszyscy ci ludzie, to krewni albo przyjaciele nieboszczki. Pani de la Carlière umarła zeszłego roku w drugie święto Wielkiej Nocy, i wiesz gdzie? U św. Eustachego, podczas mszy, pośród tłumu ludzi.
— Cóż za szaleństwo! Umiera się w swojem łóżku. Kto kiedy wpadł na ten koncept aby umierać w kościele? To kobieta postanowiła być przesadną aż do końca.
— Tak, przesadną, słuszne określenie. Czuła się nieco lepiej. Wyspowiadała się poprzedniego dnia. Mniemała iż jest dość silna aby przystąpić do św. komunii w kościele, zamiast przyjmować ją w domu. Zaniesiono ją w lektyce. Wysłuchała mszy, nie skarżąc się i nie zdradzając cierpienia. Nadchodzi chwila komunii. Służebne ujmują ją pod ramię i prowadzą do stołu pańskiego. Ksiądz podaje jej komunię, ona nachyla się jakgdyby poto aby ją przyjąć i umiera.
— Umiera.
— Tak, umiera przesadnie, jak to nazwałeś.
— Dopieroż musiało zakotłować!...
— Nie mówmy o tem; można to sobie zresztą wyobrazić, i przejdźmy do dalszego ciągu.
— Z tą chwilą, ta kobieta staje się sto razy godniejszą współczucia, a jej mąż bardziej ohydnym.
— Rozumie się samo przez się.
— I to jeszcze nie wszystko?
— Nie; przypadek chciał, aby Desroches znalazł się na drodze, kiedy panią de la Carlière przenoszono martwą z kościoła do domu.
— Wszystko jakby się spiknęło na tego nieboraka.
— Zbliża się, poznaje żonę, wydaje krzyk. Pytają kto jest ten człowiek. Z pośród tłumu odzywa się niewczesny głos (był to głos proboszcza parafii): „to morderca tej kobiety“. Desroches dodaje, łamiąc ręce, wydzierając sobie włosy: „Tak, tak, jestem nim, jestem“. Natychmiast, tłum skupia się koło niego; obsypują go zniewagami, zbierają kamienie; i, gdyby paru zacnych ludzi nie ocaliło go od wściekłości rozjuszonego motłochu, byłby został na miejscu.
— A jakie było jego postępowanie w czasie choroby żony?
— Bez zarzutu. Zwiedziony, jak my wszyscy, przez panią de la Carlière, która ukrywała innym swój bliski koniec, a być może nie przeczuwała go i sama...
— Rozumiem; stał się, mimo to, barbarzyńcą, okrutnikiem...
— Dziką bestyą, która utopiła stopniowo sztylet w piersi niebiańskiej kobiety, swej żony i dobrodziejki; człowiekiem który pozwolił jej zginąć nie pokazawszy się, nie dawszy najmniejszego znaku troskliwości i współczucia.
— I to za to, iż nie wiedział tego co mu ukrywano.
— I czego nie wiedzieli nawet ci, którzy z nią żyli najbliżej.
— I którzy mogli ją widywać codzień.
— Właśnie; i oto czem jest sąd ogółu o naszych prywatnych uczynkach; oto, jak drobny błąd...
— Och! bardzo drobny.
— Nabiera wagi w ich oczach, przez szereg wypadków których nie podobna było przewidzieć ani im zapobiedz.
— Nawet przez okoliczności zupełnie obce pierwotnemu źródłu; tak n. p. śmierć brata pani de la Carlière, wskutek odstąpienia pułku przez Desroches’a.
— Bo ludzie są, w dobrem jak i złem, naprzemian śmiesznymi chwalcami albo niedorzecznymi krytykami. Wynik jest zawsze sprawdzianem ich pochwały i nagany. Mój przyjacielu, słuchaj ich sądów, o ile cię nie nudzą; ale nie wierz im, i nie powtarzaj ich nigdy, pod grozą stania się wspólnikiem ich niedorzeczności. O czem-że ty myślisz? zadumałeś się.
— Odmieniam tezę, przypuszczając, u pani de la Carlière, postępowanie bardziej przeciętne. Znajduje listy; dąsa się. Po upływie kilku dni, niehumor jej sprowadza wyjaśnienie, a poduszka pojednanie, jak zazwyczaj. Mimo usprawiedliwień, zaklęć i ponawianych przysiąg, lekki charakter Desroches’a pociąga go do drugiego błędu. Nowe dąsy, nowe wyjaśnienia, nowa zgoda, nowe przysięgi, nowe wiarołomstwa, i tak kolejno przez trzydzieści lat, jak jest w zwyczaju. Tu natomiast, Desroches jest szlachetnym człowiekiem, który sili się naprawić, zapomocą mnogich starań, zapomocą miłości bez granic, dość błahą przewinę.
— Jak nie zawsze jest w zwyczaju.
— Bez rozłączenia tedy, nie byłoby skandalu; żyliby razem, jak żyjemy wszyscy; teściowa, matka, brat i dziecko mogliby umrzeć, a nikt nie pisnąłby słówka.
— Lub też, mówionoby o tem jedynie aby współczuć z nieszczęśliwym, prześladowanym przez los i nękanym dopustami.
— To prawda.
— Z czego wyciągam wniosek, iż nie daleki jesteś, aby temu szpetnemu bydlęciu, o stu tysiącach głupich głów i tyluż złych językach, użyczyć całej wzgardy na jaką zasługuje. Ale, prędzej czy później, tak zwana publiczność powraca do rozsądku i sądy przyszłości naprawiają obecne paplaniny.
— Przypuszczasz zatem, iż przyjdzie chwila, w której świat ujrzy rzeczy tak jak są, obwini panią de la Carlière i rozgrzeszy Desroches’a?
— Nie sądzę nawet, aby ta chwila była oddalona; po pierwsze, ponieważ nieobecni nie mają racyi, niema zaś nieobecnego bardziej nieobecnego niż umarły; powtóre, ponieważ gada się, dysputuje; najbardziej zużyte wydarzenia wypływają w rozmowie i waży się je z większą bezstronnością; będzie się może jeszcze przez dziesięć lat patrzało na tego biednego Desroches’a, jak ty nań patrzałeś, wlokącego od domu do domu żałosną egzystencję; ludzie zbliżą się do niego; zaczną pytać; wysłuchają go; nie będzie miał już przyczyny milczeć; wyjdzie na wierzch tło jego przygody; pierwsza jego przewina zmieni się w wielkie nic.
— To znaczy w to, czem była naprawdę.
— Słowem, jesteśmy jeszcze obaj dosyć młodzi, aby słyszeć, jak piękna, wielka, cnotliwa, godna pani de la Carlière zmieni się w nieubłaganą i pyszną świętoszkę; ludzie bowiem podsycają się nawzajem: i, tak samo jak nie mają busoli w sądzie, tak też nie mają miary w wyrażeniu.
— Ale, gdybyś miał córkę na wydaniu, czy dałbyś ją Desroches’owi?
— Bez wahania, ponieważ jeno przypadek wtrącił go w przygodę, z której ani ty, ani ja, ani prawdopodobnie nikt nie zdołałby się ocalić; ponieważ przyjaźń, rycerskość, szlachetność, wszystkie możliwe okoliczności przygotowały jego przewinę i usprawiedliwienie; ponieważ postępowanie jego, od chwili dobrowolnego rozłączenia z żoną, było bez zarzutu, i ponieważ, nie pochwalając niewiernych mężów, nie cenię szczególnie wysoko kobiet przykładających tyle wagi do tego rzadkiego przymiotu. A wreszcie, mam swoje poglądy, być może słuszne, z pewnością dziwaczne, co do pewnych uczynków, które uważam nietyle za błędy ludzi, ile za następstwa naszego niedorzecznego prawodawstwa, źródła obyczajów równie niedorzecznych jak ono, i deprawacyi którą nazwałbym chętnie sztuczną. To nie jest zbyt jasne, ale wyjaśni się może innym razem[2]; a teraz, wracajmy do domu. Słyszę stąd zachrypłe krzyki naszych zawziętych karciarek które cię wzywają; nie licząc iż dzień zapada i noc nadchodzi z owym licznym orszakiem gwiazd które ci przyrzekłem.
— To prawda.